Debata dotycząca problemu kredytów studenckich od kilku lat przetacza się przez kraj. Do niedawna idea umorzenia tych długów była postrzegana jako ekstrawagancja i rewolucyjny postulat ruchu Occupy Wall Street. To się zaczęło zmieniać.
Debata dotycząca problemu kredytów studenckich od kilku lat przetacza się przez kraj. Do niedawna idea umorzenia tych długów była postrzegana jako ekstrawagancja i rewolucyjny postulat ruchu Occupy Wall Street. To się zaczęło zmieniać.
Sytuację zmieniła pandemia koronawirusa oraz spowodowane nią załamanie gospodarcze. Pierwszym symptomem zwrotu była zainicjowana przez Donalda Trumpa ustawa The CARES Act, na mocy której zawieszono spłatę tego rodzaju zadłużenia do końca stycznia 2021 r. Jednak zarówno wśród wyborców i społeczników, jak i polityków rośnie poparcie dla pomysłu anulowania pożyczek 45 mln Amerykanów w ramach tarczy stymulacyjnej dla osłabionej przez COVID-19 gospodarki. Joe Biden, pod wpływem głosów z własnej partii, rozważa taki postulat coraz poważniej. Jeszcze jako kandydat na prezydenta gorliwie poparł ulgę w wysokości 10 tys. dol. dla każdego obciążonego kredytem. Teraz wśród jego zaplecza można usłyszeć, że ulga powinna wynieść nawet 50 tys., a część lewego skrzydła Partii Demokratycznej jest zdania, że należy umorzyć całość. – To co dziś wydaje się politycznie szczególnie atrakcyjne, oprócz oczywiście naprawiania dziejowej niesprawiedliwości, to możliwość stymulowania gospodarki za pomocą pieniędzy, które zostaną w kieszeniach dłużników – mówi nam Suzanne Kahn z Roosevelt Institute, aktywistka na rzecz umorzenia studenckich pożyczek. Inicjatywa zdaje się mieć zielone światło w Kongresie. Przewodniczący klubu demokratów w Senacie Chuck Schumer poparł propozycję ulgi do kwoty 50 tys. dol. Dla 75 proc. obciążonych takimi kredytami oznaczałoby to całkowite darowanie zadłużenia. Jeżeli po wyborczej dogrywce w Georgii, zaplanowanej na 5 stycznia, okaże się, że stronnictwo prezydenta zdobędzie większość w tej izbie, to ulżenie zadłużonym może być jedną z pierwszych inicjatyw nowej władzy.
Wyjaśnijmy – w USA nie ma darmowej edukacji wyższej. Studia z roku na rok kosztują coraz więcej. Według danych zbieranych przez organizację non profit College Board, w tym roku za studia na prywatnej uczelni trzeba było zapłacić średnio 35,8 tys. dol. za rok szkolny, podczas gdy jeszcze dziesięć lat temu było to średnio 28,5 tys. dol. Żeby ukończyć czteroletnie studia 30 lat temu – czyli w poprzednim pokoleniu – trzeba było zapłacić około 68 tys. dol. Dziś jest to już kwota ponad 143 tys. dol.
Amerykańscy studenci mają też możliwość uczenia się w college’ach stanowych, gdzie edukacja jest dofinansowana z podatków. W latach 2019–2020, na kierunkach czteroletnich, za czesne na takich uczelniach trzeba zapłacić 10 230 dol. za rok, a więc prawie 41 tys. dol. za cały okres nauki, podczas gdy w roku szkolnym 1988–1989 było to 3360 dol., czyli niecałe 13,5 tys. za cztery lata studiów. Osoby po pięćdziesiątce stanowią w USA już 17 proc. wszystkich spłacających długi związane z edukacją. Co więcej – wartość zaciągniętych zobowiązań jest w tej grupie trzykrotnie wyższa niż w 2005 r. W grupie czterdziestolatków wartość obciążeń związanych z edukacją wzrosła w ciągu dziewięciu lat półtorakrotnie.
Są nawet przypadki zajmowania części emerytur osobom, które nie są w stanie regulować zobowiązań związanych z edukacją. W odróżnieniu od innych rodzajów długu, gwarantowany przez państwo kredyt studencki nie jest w USA chroniony przed egzekucją. Rząd ma więc prawo do redukcji świadczeń lub zatrzymywania zwrotów podatkowych w celu odzyskania pieniędzy.
Dziś 45 mln Amerykanów jest zadłużonych w sumie na ok. 1,6 bln dol. z powodu kredytów studenckich, a jedna na dziesięć pożyczek jest zaległa. Rezerwa Federalna, czyli bank centralny USA, szacuje, że typowa miesięczna płatność wynosi od 200 do 199 dol. Badania sugerują, że ludzie zwlekają z kupnem domu, posiadaniem dzieci i zmianą pracy właśnie z powodu tych zadłużeń. Przy czym z badań Roosevelt Institute wynika, że wyższe wykształcenie wcale nie daje dziś większych zarobków, a jeśli ma jakiś wpływ na wysokość dochodów, to tylko dlatego, że pensje osób z wykształceniem średnim spadają. Co więcej, konieczność spłacania kredytu często niweluje korzyść z wyższych zarobków.
Biden, którego zwycięstwo w wyborach w poniedziałek potwierdziło Kolegium Elektorskie, planuje swoje pierwsze posunięcia i zastanawia się, w jakiej skali może ulżyć zadłużonym, żeby jednocześnie nie wywołać politycznego trzęsienia ziemi. Sceptycy wewnątrz obozu prezydenta elekta są zdania, że ryzyko jest za duże i za dwa lata umiarkowani wyborcy mogą w wyborach do Kongresu pokazać demokratom czerwoną kartkę. Przekonują też, że to rozwiązanie jednorazowe, które nie załatwia strukturalnych problemów ze szkolnictwem wyższym w Ameryce.
Cztery lata temu w kampanii wyborczej Donald Trump obiecał kilka zmian, które miały pomóc zadłużonym absolwentom, np. limit wysokości raty wynoszący około 13 proc. miesięcznego dochodu przez pierwsze 15 lat od zakończenia edukacji. Zapowiadał także, że absolwenci pracujący w sektorze usług publicznych będą mogli liczyć na umorzenie części długu. Jako prezydent nie zrealizował żadnego z tych postulatów.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama