Amerykanie mają w Polsce swoje uszy. Pierwsze to baza wywiadu elektronicznego NSA przy granicy z obwodem kaliningradzkim. Drugie – jak donosi „Der Spiegel” – w ambasadzie w Alejach Ujazdowskich koło kancelarii premiera Donalda Tuska, siedziby MSZ, CBA, Ministerstwa Sprawiedliwości, Sejmu itd.
Ale nasz rząd nie wchodzi w skład koalicji państw, którym ciekawość Amerykanów przeszkadza. Tak jak w przypadku Iraku nie działamy pod rękę z Francuzami i Niemcami, którzy w 2003 r. kwestionowali sens interwencji. Teraz grożą Waszyngtonowi zerwaniem rozmów o umowie o wolnym handlu za aferę podsłuchową.
Najpewniej temu zawdzięczamy uwagę szefa amerykańskiej dyplomacji. Warszawa znów ma odegrać rolę konia trojańskiego, który osłabi ostrze krytyki USA w Europie.
Warto przypomnieć, co wynikło z przyjęcia tej roli w 2003 r. i wcześniej, na początku wojny z terroryzmem. W Iraku utknęliśmy do grudnia 2011 r., nie zyskując nic prócz mitycznego wzmocnienia gotowości bojowej. I angażując się na pełną skalę w wojnę z terroryzmem, jesteśmy – obok Rumunii i Litwy – krajem UE z łatką „tajne więzienia CIA”. Za nasze zasługi prezydent Barack Obama zmodyfikował program tarczy antyrakietowej, a najbardziej wartościowa część infrastruktury tego programu trafiła do Rumunii. Nawet symbolicznie nie możemy też liczyć na likwidację wiz do USA. A w ramach współpracy wojskowej z USA dostaliśmy dwa zdezelowane samoloty C-130 Hercules, z których jeden prawie rozbił się w Afganistanie, i kupiliśmy za 3,5 mld dol. F-16 bez zadbania o korzystny dla polskiej gospodarki offset. Warto o tym pamiętać.