Państwo może przegrać kolejną potyczkę z hakerami. Prokuratura nie ma twardych dowodów na to, że 26-letni Marcin L. stoi za fałszywymi alarmami bombowymi.- czytamy w "Rzeczpospolitej".

Śledczy będą analizować dane z komputera i telefonu Marcina L., nie ma jednak pewności czy zdobędą w ten sposób dowody na to, że 26-latek stoi za fałszywymi alarmami bombowymi. Dlaczego w takim razie mężczyzna jest podejrzany o wywołanie afery? "Nazwisko L. było w treści e-maila rozsyłanego w ub. wtorek do instytucji, gdzie miała wybuchnąć bomba. A L. od lat jest znany policji – ma na koncie wyroki za oszustwa internetowe i wciąż popełnia kolejne" - pisze "Rzeczpospolita".

Dziennik pisze, że część policjantów odradzała CBŚ zatrzymywanie mężczyzny, oraz jego dwóch znajomych, których później wypuszczono. Jak tłumaczy jeden z funkcjonariuszy: "Z Warszawy było duże ciśnienie na szybki sukces". Taki sukces jest jednak coraz mniej prawdopodobny. "Ze strony informatycznej ustalenie autora takich e-maili nie jest trudne, bo w Internecie zawsze jakiś ślad zostaje. Trudność rodzą różnice prawne kraju i operatorów, gdzie jest zarejestrowany serwer. Tak było np. z e-mailem wysłanym rzekomo z poczty posłanki Beaty Kempy" – powiedział gazecie Zbigniew Engiel, rzecznik Mediarecovery, firmy zajmującej się informatyką śledczą.