W filmie „J. Edgar”, będącym biografią długoletniego demonicznego szefa Federalnego Biura Śledczego (FBI) Johna Edgara Hoovera, reżyser Clint Eastwood fenomenalnie rysuje obraz niemal psychopatycznej i ogarniętej manią prześladowczą osobowości słynnego kolekcjonera politycznych haków.
Grany przez Leonardo di Caprio J. Edgar w rozmowie z senatorem Robertem Kennedym od niechcenia wspomina, że przecież niedobrze byłoby, gdyby opinia publiczna dowiedziała się, że jego brat prezydent JFK ma ukrywany romans (jeden z wielu) i konsumuje go w jednej z piwnic. Źle wpłynęłoby to na sławę nazwiska Kennedy i w ogóle jest niepotrzebne. Wprawdzie on na pewno nic nikomu na ten temat nie powie, ale przecież ściany mają uszy.
Taką postawą Hoover przez 48 lat aż do śmierci utrzymywał się w siodle pierwszego śledczego USA, nie bał się nawet prezydentów. Przetrwał ich zresztą aż ośmiu.
Kiedy dzisiaj słyszę o specgrupie w polskiej policji, która przez wiele lat kolekcjonowała haki na polityków, urzędników i znanych dziennikarzy, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że polscy śledczy bardzo zapatrzyli się w amerykański pierwowzór antyprzestępczej bonanzy. O ile jednak w Stanach, mimo wielu kontrowersji, głównym celem FBI Hoovera była walka z przestępczością (miał bardzo dobre wyniki) i walka z komunizmem, tak u nas jak zwykle mamy wart naśladowania wzór odbity w krzywym zwierciadle.
Bo jak traktować w wolnym kraju, niezagrożonym ani postępującą przestępczością (jak Ameryka w latach 30., 40. i 50.), ani tym bardziej ekstremizmem politycznym inicjatywy wchodzenia z butami w życie ludzi, którzy komuś mogli wydać się nawet nie podejrzani, ale mogący mieć tylko przypadkowe kontakty z podejrzanymi? Jak oceniać tworzenie teczek z brudnymi faktami z życia ludzi znanych publicznie? I po co takie informacje zbierać? Co się z nimi potem dzieje? W jakich celach są wykorzystywane?
John Edgar Hoover zbierał je w dużym stopniu po to, by mieć przewagę na swoimi przełożonymi. Czy dzisiaj w Polsce też mamy takich śledczych?