Oblatani, podobno znający świat komentatorzy zajmują się relacjami rzekomo niesłychanie napiętymi i znaczącymi między prezydentem, premierem oraz kilkoma głównymi politykami PO. Zupełnie jakby nie wiedzieli, że takie wewnątrzpartyjne frakcje i spory występują we wszystkich cywilizowanych krajach. W niecywilizowanych nie występują, gdyż szef obcina głowy każdej wewnętrznej opozycji.
We Francji to już jest święta tradycja, że jeden z ministrów szykuje się na prezydenta, a potem albo przegrywa, albo wygrywa, ale w celu osiągnięcia sukcesu musi zmobilizować odpowiednie wewnętrzne poparcie. W Niemczech Angela Merkel, żeby uniknąć tego zagrożenia, usunęła z wyższych partyjnych stanowisk wszystkie ciekawsze osoby i otoczyła się ludźmi zdecydowanie od niej słabszymi. W Stanach Zjednoczonych wybitny senator może prowadzić niemal wojnę przeciwko prezydentowi, który doskonale zna rozkład sił w ramach swojej partii oraz w opozycji i musi odpowiednio manewrować, żeby przeprowadzić swoje ustawy i znaleźć odpowiednie poparcie oraz ewentualnie przeciągnąć (bardzo różnymi, czasem kontrowersyjnymi metodami) kilku reprezentantów opozycji na swoją stronę.
Natura dużego klubu politycznego w parlamencie, a na razie nie umiemy się tej instytucji pozbyć z życia publicznego, bo istnieją partie polityczne, jest taka, że składa się on ze stu kilkudziesięciu osób, wśród których są wyrobnicy, oficerowie i generałowie. A generałowie noszą buławę marszałkowską (dosłownie i w przenośni) w kieszeni. Szef partii musi zaprowadzić w niej jaki taki porządek, bo inaczej przestanie być szefem, ale także po to, żeby partia mogła skutecznie działać jako całość i przeprowadzać zamierzenia rządu. Wszystko to wydaje się banalnie oczywiste, chociaż naturalnie niekoniecznie godne podziwu, a tym bardziej entuzjazmu.
Powiada się u nas, że ważniejsze od sporów partyjnych jest realizowanie programu, ale przecież w warunkach sporu programu się nie da realizować, a ponadto ambicje personalne, skądinąd u polityków naturalne, szkodzą wizerunkowi partii, zaś od tego wizerunku zależy w znacznej mierze jej skuteczność. Nie powiadam zatem, że nie ma sporów, tylko że nie mają one takiego znaczenia, jakie się im przypisuje, oraz że nigdy do końca nie da się ich poskromić ani usunąć. To media czynią z nich ważny fakt polityczny, zaś dla polityków jest to chleb codzienny.
Jeszcze ciekawiej to wygląda, kiedy spojrzymy już nie na PO, ale na SLD, gdzie po kompromitującej porażce Grzegorza Napieralskiego raczej nie ma sporu, tylko płacz i biadolenie. Jeden Wojciech Olejniczak gotów jest objąć tę marną schedę i pewnie byłby najlepszy, ale jeszcze się okaże, czy koledzy mu pozwolą. Już czytam o zawiłych kombinacjach, już widzę, jak znani i sensowni wydawałoby się politycy kompromitują się wpychaniem się do ruchów społecznych i młodzieżowych manifestacji, żeby tylko okazać swoją lewicową wrażliwość społeczną. SLD wydaje się niektórym łatwym kąskiem do zagrabienia, obawiam się jednak, że kąskiem tym prędzej się udławią, niż nakarmią.
Z tego punktu widzenia ciekawe jest, jak uformuje się zarówno Ruch Palikota, jak i jego sejmowy klub. Przecież i oni muszą stworzyć struktury, bo bez nich nie da się istnieć. A jest to w znacznej mierze sprzeczne z charakterem ruchu, a nie partii. Kiedy powstanie nieuchronnie partia Palikota (zapewne przyjmie inną nazwę), wtedy zobaczymy, że – niestety – od niektórych typowych dla wszystkich partii zachowań umknąć będzie bardzo trudno.
Jadwiga Staniszkis powiada, że Grzegorz Schetyna byłby lepszym premierem od Donalda Tuska. Owszem, ale jest to zasada intelektualna znana jako „gdyby ciocia miała wąsy”. To Donald Tusk wygrał dla Platformy wybory, to on stanowi magnes i czas porzucić nonsensowne komentarze dotyczące rzeczywistych i wyimaginowanych sporów. Na szczęście Platforma Obywatelska rządzić będzie, a uwarunkowania personalne są doprawdy trzeciorzędne wobec rangi wyzwań, jakie przed nią stoją i jakim wcale nie jestem pewien, czy zdoła podołać, bo sytuacja jest dramatyczna.