Na Zachodzie think tanki to skuteczne grupy nacisku na rządy. W Polsce nie mają realnego znaczenia.
Choć finanse publiczne są rozdęte do granic możliwości, a administracja okazuje się niewydolna, rząd nie kwapi się do wielkich reform. W raporcie Banku Światowego na temat warunków dla biznesu Polska zajmuje 70. miejsce, zaraz za Białorusią. Obrazu dopełnia słaba i pozbawiona jakiejkolwiek wizji gospodarczej opozycja.
W obszarze debaty gospodarczej po okolicy krąży kilku samotnych rewolwerowców. To strzeli Balcerowicz, to Gomułka, to Rybiński. Czasem głos zabiorą media, choćby „DGP”, w którym wypowiedzą się eksperci z naszej Rady Monitorującej. Dla władzy specjaliści, którzy wystawiają diagnozę, to jednak zwykle „pseudoeksperci”, „doktrynerzy” albo „romantyczni reformatorzy”.
W Polsce nie ma prawdziwej debaty o gospodarce, bo brakuje silnych eksperckich grup nacisku. Na Zachodzie ich rolę pełnią think tanki, zbiorniki myśli, skupiające niezależnych specjalistów, a także takich, którzy działają przy partiach politycznych.
W Polsce jest 40 think tanków. CASE, FOR, IBnGR, Centrum im. Adama Smitha, Instytut Sobieskiego. Cóż z tego? W USA jest ich blisko 1800. Jednak nie mizerny stan liczebny jest najważniejszy, tylko słabość polskich think tanków. Ich wpływ na rzeczywistość jest nieznaczny. W Polsce nie ma zwyczaju korzystania z usług profesjonalistów, słuchania ich przez klasę polityczną czy administrację. Jeśli eksperci dostają zlecenia, to czysto techniczne, jednak już nie strategiczne. Pomysł PO, by jedna czwarta pieniędzy, które partie dostają z budżetu, szła na ekspertów i seminaria, gdzieś przepadł. Bo tak jak każdy Polak zna się na pogodzie, tak każdy polityk zna się na gospodarce. Jeśli już musi zaczerpnąć wiedzy, to u kolegi z partii. Niestety najwyraźniej mu to wystarczy.
To istna kwadratura koła. Politycy zarzucają polskim think tankom, że są słabe, że mało im oferują. Ale nie będąc odbiorcą ich oferty, sami je marginalizują.
Na Zachodzie think tanki są niezwykle wpływowe. To nawet nie zbiorniki, ale kuźnie myśli. Są hojnie dotowane przez prywatnych sponsorów. Politycy liczą się z nimi i co ważne, zasięgają rad, zamawiają raporty, analizy. A think tanki patrzą im na ręce i recenzują. W Unii Europejskiej najbardziej wpływowy i opiniotwórczy jest Instytut Bruegla, który powstał w 2005 r. w Brukseli. Jego pomysły często wprowadzała w życie Komisja Europejska. Ostatnio przestrzegał przed bankructwem Grecji i wzywał do opracowania procedur na taki wypadek. Do wpływowych instytucji monitorujących działania gospodarcze rządów można zaliczyć Center for European Policy Studies w Brukseli czy Centre for European Reform w Londynie.
Najliczniejsze i najbardziej wpływowe tego typu organizacje są jednak w USA, zatrudniają też często byłych urzędników i polityków. Prym wiodą American Enterprise Institute for Public Policy Research (AEI) i Center on Budget and Policy Priorities. Przykładem skutecznego działania instytucji monitorujących w Ameryce jest nagłośnienie, a przez to zablokowanie przez waszyngtoński Peterson Institute for International Economics protekcjonistycznych planów Baracka Obamy. Amerykański prezydent zaproponował w pakiecie stymulacyjnym regulację „buy American”, która nakazywała beneficjentom pomocy korzystanie wyłącznie z rodzimych produktów, co doprowadziłoby do światowej wojny handlowej. Gdy Balcerowicz uruchomił licznik długu w centrum Warszawy, jedni to zignorowali, inni oburzyli się, zarzucając mu tabloidyzację ekonomii. Sprawa ucichła, efektów nie widać, co najwyżej któryś z przechodniów na chwilę się zatrzyma i zaduma.