Trudna wizyta szefów dyplomacji Polski i Niemiec w Mińsku. Radosław Sikorski i Guido Westerwelle postawili Aleksandrowi Łukaszence ultimatum: albo grudniowe wybory będą spełniały europejskie standardy, albo Mińsk może zapomnieć o dalszej współpracy.
W geście dobrej woli Sikorski zrezygnował nawet z blokowania poszerzenia o Białoruś wymiaru północnego UE, obecnie stanowiącego platformę współpracy Brukseli z Rosją, Islandią i Norwegią. Ale jeśli wyniki znów zostaną sfałszowane, Unia wróci do sankcji i Mińsk się pożegna z wielomiliardową pomocą. A na niej Łukaszence zależy szczególnie, odkąd Rosjanie przestali dotować białoruską gospodarkę.
Białoruski przywódca na tak postawione ultimatum zareagował nerwowo, wielokrotnie przerywając rozmówcom. Z jednej strony zapewniał, że wybory 19 grudnia będą przeprowadzone z poszanowaniem wszelkich standardów. Z drugiej – oskarżył opozycję o łamanie prawa.
Wiele wskazuje na to, że Łukaszenka chce powtórzyć manewr z wyborów parlamentarnych 2008 r., gdy zapewnienia o otwartości wystarczyły do wznowienia dialogu z Zachodem. W tym roku wyborom znów towarzyszą obietnice pełnej przejrzystości, Mińsk zaprosił już zagranicznych obserwatorów. – Nigdy się u nas nie zdarzyło, aby prezydent i członkowie parlamentu byli wybierani w sposób niedemokratyczny, a już zwłaszcza prezydent. Nadchodzące wybory będą znacznie lepsze, dlatego że wy tego chcecie. Możecie sami liczyć nasze głosy, jeśli chcecie – mówił Łukaszenka.
Ale – na co wskazuje opozycja – Białoruś nie zlikwidowała podstawowych narzędzi prawnych umożliwiających dokonywanie fałszerstw, przede wszystkim głosowania przedterminowego w przedwyborczym tygodniu i przepisu, że do uznania protokołu komisji obwodowej wystarczą zaledwie dwa podpisy jej członków. Innymi słowy, nawet gdyby w komisji znalazł się członek wydelegowany przez opozycję, jego podpis nie byłby niezbędny.