- W ostatnich dziesięcioleciach Niemcy zrobiły bardzo dużo, by rozliczyć się ze straszną przeszłością. Ten proces jeszcze się nie skończył - mówi Arndt Freytag von Loringhoven, od 31 sierpnia ambasador RFN w Polsce.
30 października Bundestag przyjął uchwałę, która otwiera drogę do upamiętnienia w Berlinie polskich ofiar niemieckiej okupacji. Dlaczego taka decyzja została podjęta dopiero 75 lat po zakończeniu wojny?
Władysław Bartoszewski zaapelował o upamiętnienie Polaków w 2012 r. To, że kilka lat trwały dyskusje, nie wynika z braku empatii czy też braku świadomości, że Polska szczególnie ucierpiała podczas okupacji niemieckiej. Debata w Niemczech dotyczyła tego, czy powinno się zbudować pomnik dla jednego kraju, czy też uczcić w ten sposób cierpienia kilku krajów, które były okupowane przez nazistowskie Niemcy. W końcu osiągnięto kompromis i postanowiono zrealizować oba pomysły. Rozwiązanie tej kwestii wymagało czasu. To bardzo ważne, że Bundestag przyjął ten wniosek. Już dawno było to konieczne. Cieszę się, że uchwała znalazła poparcie wyraźnej większości posłów, bez żadnych głosów sprzeciwu.
Z naszych informacji wynika, że przyjęcie uchwały nie kończy dyskusji. Strona społeczna, która jest inicjatorem upamiętnienia, chce, by był to pomnik we właściwym znaczeniu tego słowa. Z kolei politycy zajmujący się polityką zagraniczną opowiadają się raczej za „Polen-Haus” – centrum spotkań i edukacji. Jaki będzie efekt tych rozmów?
Myślę, że będzie projekt łączący obie funkcje: zarówno upamiętnienie, jak i miejsce spotkań. Bardzo ważne jest to, że szczegółowa koncepcja zostanie opracowana wspólnie z ekspertami z Polski.
Zaraz po rozpoczęciu pracy w Polsce wziął pan udział w otwarciu wystawy „Zawołani po imieniu” poświęconej Polakom zamordowanym za niesienie pomocy Żydom podczas II wojny światowej. Wcześniej odwiedził pan berliński oddział Instytutu Pileckiego. Czy możemy te gesty rozumieć jako zmianę w niemieckiej polityce historycznej wobec Polski?
W żadnym razie nie traktuję mojej obecności we wspomnianych przez pana miejscach, ani w Muzeum Powstania Warszawskiego, ani w Forcie VII w Poznaniu, jako zmiany. Chciałbym przypomnieć, że w ubiegłym roku prezydent Frank-Walter Steinmeier był 1 września w Wieluniu i w Warszawie, kanclerz Angela Merkel 6 grudnia w Auschwitz, a szef dyplomacji RFN Heiko Maas odwiedził Warszawę 1 sierpnia – w rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Wszyscy podkreślali odpowiedzialność i winę Niemiec. Kontynuuję tę tradycję. Kiedy zostałem nominowany przez rząd federalny na stanowisko ambasadora w Polsce, jednym z pierwszych postanowień, jakie powziąłem, było zwracanie szczególnej uwagi na kwestie historyczne. Uważam, że w tej sprawie istnieją deficyty po stronie niemieckiej. Za mało wiedzy i czasami za mało wrażliwości. Chcę zadbać o to, by to się zmieniło. Tak, jak robili to mój poprzednik i wielu niemieckich polityków od dziesięcioleci.
Równolegle do dyskusji niemieckiej nt. ewentualnego upamiętnienia polskich ofiar toczyła się też debata w Polsce. Hanna Radziejowska, dyrektor Instytutu Pileckiego w Berlinie, opublikowała na łamach DGP wyniki badań swojego zespołu, które rzucają nowe światło na rozliczenia Niemców z przeszłością. Delikatnie mówiąc, pozostawiały one wiele do życzenia. Jaki jest pana stosunek do tej kwestii?
Minister spraw zagranicznych Heiko Maas, pytany, dlaczego został politykiem, odpowiedział: z powodu Auschwitz. Ta odpowiedzialność i poczucie winy ukształtowały pokolenie obecnych niemieckich polityków i dyplomatów. W ostatnich dziesięcioleciach Niemcy zrobiły bardzo dużo, żeby rozliczyć się ze straszną przeszłością. Ten proces jednak jeszcze się nie skończył. Są luki. Heinz Reinefarth – rzeźnik Woli – nigdy nie został skazany. Był burmistrzem na wyspie Sylt i zmarł jako szanowany obywatel. Jest to krzyczący przykład braku rozliczenia zbrodni przez wymiar sprawiedliwości. Ten proces wciąż trwa. Świadczy o tym chociażby uchwała Bundestagu. Z własnego doświadczenia zawodowego z czasów pracy w Federalnej Agencji Wywiadu (BND) wiem, że wielu starych nazistów dzięki protekcji znajomych znalazło tam po wojnie schronienie. BND stara się jednak ujawniać prawdę o swoich początkach, jak to zrobiło m.in. Federalne Ministerstwo Spraw Zagranicznych za czasów ministra Fischera.
Czy śledził pan polską dyskusję na temat pańskiej kandydatury na ambasadora? Czy był pan zaskoczony przedłużającym się brakiem agrément?
Przyznam, że nie oczekiwałem tego. Cieszę się, że dostałem zgodę na przyjazd, bo Polska była i jest moim wymarzonym miejscem pracy. Również ze względu na moje szczególne zainteresowanie historią, o którym mówiłem wcześniej. Dostarcza mi ono szczególnej motywacji do pracy tutaj. Choć oczywiście są też inne powody, jak chociażby gigantyczny potencjał dla współpracy w dziedzinie gospodarki, nauki, ochrony klimatu, cyfryzacji.
Czy rozumie pan polską wrażliwość i wynikający z niej sceptycyzm rządu wobec pańskiej kandydatury? Wyobraża pan sobie, że szefem niemieckiej placówki w Izraelu zostałby dyplomata, który miał w rodzinie wysokiego rangą oficera Wehrmachtu, odznaczonego Krzyżem Żelaznym, pozostającego w bunkrze Hitlera niemal do samego końca?
Rozumiem uczucia ludzi, których krewni stali się ofiarami Niemców, nazistów, obłędu rasistowskiego i wojny oraz Wehrmachtu i jego zbrodni – na całym świecie.
Wspomniał pan o poczuciu odpowiedzialności za historię wśród niemieckich polityków. Czy idzie za tym też gotowość do wyciągania konkretnych wniosków i – dla przykładu – zmiany polityki wobec Rosji? Zmiana na stanowisku prezydenta USA mogłaby być dobrą okazją do tego.
W działaniach Rosji na arenie międzynarodowej od wielu lat mamy do czynienia z bezwzględnością i łamaniem prawa międzynarodowego: poczynając od Gruzji, przez Krym, po wschodnią Ukrainę. Oprócz tego zmagamy się z cyberatakami ze strony rosyjskich hakerów. Ich ofiarami padł Bundestag i wielu niemieckich polityków. Kreml próbował też zakładać w Europie Zachodniej ekstremistyczne partie. Rząd federalny wszystko to widzi, zdaje sobie sprawę z zagrożenia i podejmuje adekwatne działania. Często nam się zarzuca, że nie jesteśmy dość krytyczni wobec Rosji. Ale przecież wprowadziliśmy unijne sankcje przeciwko niej i od 2014 r. nie było żadnej poważnej próby ich poluzowania. Również po zamachu na Aleksieja Nawalnego kanclerz Merkel nie szczędziła ostrych słów pod adresem Rosji. Obraz Niemiec, w których żyją sami rusofile, jest naiwny. Nigdy nie był prawdziwy, a dziś jest szczególnie daleki od rzeczywistości.
Do tej rzeczywistości należy też wspólna budowa gazociągu Nord Stream 2 i intensywne zabiegi premierów wschodnich landów RFN o zacieśnienie współpracy z Rosją. Być może na poziomie werbalnym urząd kanclerski jest krytyczny wobec Kremla, ale nie idą za tym czyny.
Nie są to tylko słowa. Wprowadzone i utrzymywane m.in. dzięki stanowisku Niemiec sankcje są naprawdę bolesne. NS2 to faktycznie kwestia, którą Niemcy i Polska postrzegają inaczej. Dla nas, z powodu transformacji energetycznej, stabilne dostawy gazu są strategicznie ważne. Dlatego właśnie powstał ten projekt, który jest co do zasady gospodarczy, a ma też implikacje polityczne. Aby uniknąć negatywnych skutków (np. dla tranzytu przez Ukrainę) rząd federalny angażuje się, działając w interesie swoich partnerów. Również w Niemczech projekt ten jest wciąż krytykowany. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że zatrzymanie budowy miałoby dramatyczne konsekwencje dla ponad 150 przedsiębiorstw.