Kościół okazał się bezradny intelektualnie wobec wyzwań neoliberalizmu. Jak wobec tego, że obniżanie kosztów pracy i zwijanie zabezpieczenia społecznego musi mieć doniosłe konsekwencje demograficzne
DGP
Zapytam prowokacyjnie: Kościół szkodzi rodzinie?
To faktycznie zbyt prowokacyjne postawienie sprawy…
Ale…
Przerzucenie odpowiedzialności za spadającą dzietność wyłącznie na rodzinę, a w szczególności na kobiety, idealnie wpisało się w neoliberalną agendę. Kościół w Polsce od początku lat 90. w popularnym nauczaniu zaczął rozdzielać kwestie ekonomiczne od kulturowych. Może dlatego dziś tyle energii poświęca walce z „ideologiami”.
To źle?
Mało miejsca zostaje mu na głoszenie własnej, pozytywnej wizji: nauki społecznej, związanej z nią etyki pracy i biznesu, potrzeby solidarności itp. Wyciszenie wątków społecznych sprzyjało neoliberalnym rozwiązaniom gospodarczym, które uderzały w fundament rodziny rozumianej w tradycyjny sposób. Styl polskiej transformacji przyczynił się do gwałtownego tempa starzenia się naszego społeczeństwa. Ale Kościół w Polsce nadal zamyka na to oczy.
Przecież Kościół często angażował się politycznie, zwłaszcza w sprawy społeczne.
Tak, są takie krytyczne dla niego obszary jak aborcja czy in vitro. Organizował też kongresy dotyczące rodziny i dzietności. Co z tego, jeżeli przyjęto błędne założenia. Czytałam ostatnio materiały przygotowywane na jeden z takich kongresów jeszcze w latach 90. i dominowało w nich przekonanie, że „my jako Kościół zajmujemy się kwestiami kulturowymi, a państwo rynkowymi”. Mamy wolny kraj, przestajemy się wtrącać w kwestie ekonomiczne, zajmiemy się nauczaniem jednostek moralności.
Od tego jest, żeby pilnować moralności.
Moralność nie ogranicza się do seksualności, a decyzje prokreacyjne nie są podejmowane w próżni. Proszę mnie dobrze zrozumieć: nie twierdzę, że Kościół jest wszystkiemu winien, w szczególności zaniechaniom kolejnych rządów ostatniego trzydziestolecia, które doprowadziły do atrofii usług publicznych w naszym kraju. Jest jednak ważną i wpływową instytucją. Za mało refleksji poświęcamy temu, że w znacznie trudniejszych dla siebie warunkach po II wojnie światowej Kościół w Polsce potrafił rozpoznać zagrożenia związane z ideologią komunistyczną, także te płynące dla jednostek i rodziny. Natomiast okazał się zaskakująco bezradny intelektualnie wobec wyzwań neoliberalizmu. Jak wobec tego, że obniżanie kosztów pracy i zwijanie zabezpieczenia społecznego musi mieć doniosłe konsekwencje demograficzne. W imię rozwoju gospodarczego poświęcono pewne struktury społeczne, w tym dotychczasowy model rodziny. A winę przerzucono na jednostki i uwarunkowania kulturowe.
Przecież rodzina jest na sztandarach Kościoła, odmieniana przez wszystkie przypadki.
Warto sięgnąć choćby po listy duszpasterskie Episkopatu na święto Świętej Rodziny. Uderza mnie ich abstrakcyjność, powierzchowne potraktowanie rzeczywistości społecznej. Wobec polityków są miękkie apele, a wobec rodziny – w szczególności wobec kobiet – pojawiają się twarde wymagania. I ten kontrast między surowymi wymogami moralnymi a rzeczywistością, w jakiej żyją rodziny, jest porażający.
To znaczy?
Mówię o realiach społecznych, mocno niedocenianych przez Kościół. Na przykład raport o sytuacji polskich rodzin z 1998 r. wskazywał, że minimum socjalnego nie osiągało wówczas ok. 63 proc. małżeństw z trójką dzieci i nawet 80 proc. z czwórką lub większą liczbą potomstwa. Jak się zastanawiamy, dlaczego tak wiele młodych kobiet ma dziś lewicowe poglądy, to kto wie, czy nie dlatego, że ich matki zostały w pewnym sensie porzucone przez Kościół. Nie mogły się odnaleźć we wzorcu, w jaki próbował je wtłoczyć, sprostać – wbrew otoczeniu społecznemu – stawianym im wymaganiom.
Jakie to wymagania?
Aby – wbrew logice całej maszynerii społeczno-ekonomicznej napędzanej konsumpcją – stać na straży modelu katolickiej, wielodzietnej rodziny. I jeszcze obrywać za swoje wybory – bo przecież ubóstwo naraża rodzinę na wykluczenie społeczne ze wszystkimi jego konsekwencjami. Wysuwa się czasem argumenty typu: „nasze matki miały gorzej, a rodziły dzieci”, „dzieci rodzą się w biednej Afryce” itp. Tylko tu nie chodzi o obiektywny poziom życia, lecz degradację w konkretnym kontekście społeczno-historycznym. Proszę zauważyć, ile lat trzeba było czekać na taki program, jak 500 plus, ile wzbudził kontrowersji i niechęci do „sprzedających się za gotówę madek”. Co też pokazuje, że w naszym kraju jeszcze nie doceniamy kapitału troski, który zapewniają przede wszystkim kobiety. „Mam horom curke” – to cała seria memów, których śmieszność wynika z negatywnego stereotypu matek – opiekunek chorych dzieci, postrzeganych jako roszczeniowe. Wszystko wkoło ulega utowarowieniu, ale społeczeństwo oczekuje, że kobiety nadal będą odgrywać swoje tradycyjne role w imię heroicznego poświęcenia. Szczególnie trudno mają te, które chciałyby mieć dzieci, ale nie należą do warstw wyższej klasy średniej. W Polsce jest duże oczekiwanie, że rodzina ma zapewnić wysoki poziom życia dzieciom. Zadbać o edukację i zdrowie.
Edukacja i ochrona zdrowia są bezpłatne.
To złudne. Mieszkamy w kraju, w którym co czwarta wizyta u specjalisty jest opłacana przez pacjenta z własnej kieszeni, a stomatologia jest prawie całkowicie skomercjalizowana. Nie mówię już o sytuacji, gdy urodzi się dziecko z niepełnosprawnością. Wpływ niskiej dostępności opieki medycznej jest chyba najbardziej niedocenianym czynnikiem zniechęcającym do posiadania dzieci. Ciąże i porody przecież wpływają na stan zdrowia kobiet. Zawsze oznaczają okresowe ograniczenie sprawności, ale przy słabo dostępnej opiece medycznej łatwo o poważne, długoterminowe konsekwencje: nietrzymanie moczu, wypadanie macicy. Ale może o tym nie piszmy…
Dlaczego nie?
Bo to nieestetyczne, może nie pasuje do tej rozmowy? Problemy matek są często nieestetyczne…
Kościół też nie podejmuje tematów mało estetycznych. O braku moralności – tak, o wypadaniu macicy się nie mówi.
Są parafie, w których w ogłoszeniach duszpasterskich mówi się o badaniach profilaktycznych, np. wizycie mammobusa. Znów pojawi się zarzut: przecież organizacja ochrony zdrowia to nie zadanie Kościoła. Jasne, że nie. Ale poświęcanie mało uwagi społecznej nauce Kościoła, solidarności społecznej, itp. – to już zaniedbanie.
Rozmawiamy o tym w kontekście toczącej się debaty o kondycji katolicyzmu w Polsce, która de facto zmieniła się w debatę o…
O rodzinie. A właściwie o zaniku jej katolickiego modelu. Mamy kryzys Kościoła, tu panuje powszechna zgoda. Debata mogłaby dotyczyć wielu kwestii, choćby kryzysu parafii jako wspólnoty, klerykalizmu, napięcia pomiędzy współczesnymi naukami społecznymi a naukami Kościoła.
A dotyczy rodziny.
I co charakterystyczne, w debacie biorą udział przede wszystkim mężczyźni. Obraz, jaki się z niej wyłania, jest dość przewidywalny, by nie rzec – sztampowy: katolicy przegrywają wojnę kulturową z zewnętrzną ideologią (LGBT), rozjeżdżani przez nieuchronny walec historii. Takie ujęcie nie tylko spłyca złożone zjawisko, lecz jest także szkodliwe.
Szkodliwe?
W zasadzie od lat 90. ubiegłego wieku rozmowa o katolickiej wizji małżeństwa ostatecznie sprowadza się do dyskusji o roli kobiety. Wychodzi, że to ona jest wszystkiemu winna: nie rozumie swojego powołania, bo przestała rodzić dzieci albo źle je wychowała. Wybrała próżność, światowe życie, karierę zawodową i odrzuciła macierzyństwo. Za zmiany obyczajowe, postrzegane jako niekorzystne, też niemal zwyczajowo obciąża się kobiety, zwłaszcza młode pokolenia – bo nie stosują się do tradycyjnych wzorców. Wystarczy dodać jakiś zewnętrzny czynnik, który psuje nasze społeczeństwo, zagraża mu, i mamy oto gotową narrację, która sprawia, że nie zastanawiamy się nad kontekstem społecznym, uwarunkowaniami ekonomicznymi, odpowiedzialnością polityczną. Winna będzie jakaś wroga ideologia.
A nie jest?
Nazywanie każdego zjawiska społecznego „ideologią” powoli staje się pewną manierą. To niewiele wyjaśnia. „Ideologia singli”? Znów okazuje się, że to rozleniwione dobrobytem jednostki wybierają wygodę, odrzucają trudy życia rodzinnego. Tyle że ten opis nie bardzo pasuje do sytuacji większości młodych osób w Polsce. Na przykład ignoruje problem niskiej dostępności mieszkań. To w pewnym sensie bardzo nowoczesny, neoliberalny dyskurs, który przekierowuje uwagę z uwarunkowań systemowych na niedoskonałość moralną jednostki. A w naszym kontekście posiadanie dzieci obarczone jest ryzykiem degradacji społecznej.
Nie jest po prostu tak, że patriarchalny reżim osłabł i kobieta może dziś wybrać, czy mieć dzieci, czy nie?
Paradoks polega na tym, że u nas kobietom, które chcą mieć dzieci, coraz trudniej osiągnąć ten cel. Popatrzmy na spadek dzietności w pierwszych latach po transformacji, kiedy faktycznie zaczęto rejestrować coraz mniej urodzeń. Dlaczego? Jeszcze w latach 90. pojawiły się dwie linie popularnej interpretacji. Z jednej strony – euforia, że nareszcie kobiety mogą pracować dla samych siebie, rozwijać się. Z drugiej – było złamywanie rąk, że te straszne kobiety wybierają życie zawodowe, przez co nie rodzą dzieci. Tymczasem już wtedy robiono badania, z których wynikało, że większość chciałyby mieć potomstwo, ale nie decyduje się na nie z powodu braku poczucia bezpieczeństwa ekonomicznego. A także dlatego, że nagle zniknęły różne formy wsparcia rodziny, które były wcześniej dostępne.
Faktycznie miało to tak duże znaczenie?
Na początku obecnego wieku amerykańska feministka i antropolożka Joanna Mishtal przyjechała do Polski z zamiarem obserwowania, jak to kobiety zaczynają korzystać ze swoich praw. I zdziwiła się. Z badań, które prowadziła przez trzy miesiące, wynikało, że główną przyczyną odkładania decyzji o dziecku wcale nie był „feminizm”, lecz relacje w pracy, niepewność o przyszłość i po prostu bieda. Aspekt ten ginie w narracji polskich neoliberałów, konserwatystów, a także Kościoła. Kobiety są w niej ustawiane albo w pozycji zimnych karierowiczek, albo świadomych matek. Kompletnie pomija się kluczowy element, czyli kontekst społeczny. Umyka to, że kobiety często chciały mieć więcej dzieci, niż rzeczywiście potem miały. Zresztą niedawne badania potwierdzały, że w tej kwestii marzenia i ich realizacja się u nas rozmijają.
Zaraz, ale jak się ma do tego Kościół?
Promując narrację o „konsumpcjonizmie” i kobietach karierowiczkach, de facto przyczynił do takiej sytuacji.
Dlaczego kobiety nie zawalczyły o swoją pozycję?
Po pierwsze, Kościół jest strukturą bardzo hierarchiczną. Po drugie, w PRL pełnił niesłychanie ważną funkcję – nie tylko religijną – dzięki czemu zbudował wielki kapitał zaufania. Także po 1989 r., mimo radykalnej zmiany sytuacji, wielu spraw nie wyciągano na wierzch, aby nie uderzać w dobro instytucji. Oczywiście w tym kontekście nie da się pominąć sprawy przestępstw seksualnych. Oprócz ewidentnego zła, jakie wyrządzono konkretnym osobom, pojawia się tu kwestia nadużycia zaufania wiernych – zarówno świeckich, jak i szeregowych duchownych – przez hierarchów. Cały czas wychodzą na jaw dowody pokazujące, że wielu biskupów wiedziało o przypadkach molestowania. A mimo to niewiele robiło.
To odbiera im legitymację wypowiadania się w sprawie rodziny?
Brak rozliczenia się z pedofilią to także cios w matki, które wysłały swoich synów do Kościoła i ufały księżom. Matki Polki, od których tyle się wymaga, zawsze były fundamentem tej instytucji. Choćby ze względu na nie powinno dojść do rozliczeń. Mówię o tym, by pokazać, że na różnych polach Kościół porzucił kobiety. Na marginesie, to też cios w rzeszę szeregowych księży, którzy teraz muszą stawiać czoła pomówieniom i negatywnym stereotypom.
A może kobiety same odeszły? Zdaniem Kościoła to nie kwestie ekonomiczne odegrały główną rolę.
Nie można zaakceptować rynkowych zasad neoliberalizmu, a jednocześnie założyć, że instytucje społeczno-kulturowe pozostaną tradycyjne siłą woli wiernych. A to właśnie robi Kościół: ignoruje to, że kwestie te są ze sobą mocno splecione. Co jest tym bardziej zaskakujące, że za czasów komunizmu dostrzegał, iż decyzje dotyczące powiększenia rodziny nie są podejmowane w społecznej próżni. W PRL były nawet memoranda Kościoła w sprawie urlopów macierzyńskich, żłobków, wiele kazań o etyce pracy. Potem to zanika. Nie powstają dziś masowe duszpasterstwa dla prekariatu, wiele ma charakter „klasowy”. Jak zauważyła jednak komentatorka na Facebooku, czy można sobie wyobrazić, że do duszpasterstw dominikanów przychodzą masowo uczennice zawodówek z tipsami? Czułyby się tam nieswojo. Kościół popełnił te same błędy co klasa polityczna. Ironizując, można powiedzieć, że nadbudowa oderwała się od bazy.
Dlaczego tak się stało?
Po upadku PRL Kościół wszedł w nowe czasy jako zwycięzca i beneficjent zmian. Weźmy choćby to, że odzyskał ogromny zasób nieruchomości. Skierował więc swoją energię na to, by utrzymać wielką infrastrukturę materialną. Oczywiście chodziło o zachowanie dóbr kultury, znajdujących się często w opłakanym stanie. Choć było to olbrzymie i ważne zadanie, to dziś widać, że realizowano je kosztem nauczania, np. godzono się na bardzo nierówny poziom lekcji religii w szkołach. Paradoksów jest więcej. Kościół w pewnym sensie zbudował sobie wewnętrzne państwo dobrobytu, dając duchownym gwarancję zatrudnienia i opieki na starość. Ale w przypadku świeckich różnie to bywało. Jeden z organistów opowiadał mi niedawno, że po dekadach pracy po raz pierwszy otrzymał etat. Na pewno standardy zatrudnienia świeckich czy działalność zakonnic pozostawiają wiele do życzenia. Nadużywanie pracy bez wynagrodzenia sióstr zakonnych z pewnością niedługo stanie się głośnym tematem. Oczywiście Kościół nadal prowadzi wiele dzieł miłosierdzia, takich jak Caritas czy domy samotnej matki. To jednak część charytatywna, coraz bardziej przypominająca CSR, czyli społeczną odpowiedzialność biznesu. Czy może ona zastąpić solidarność społeczną? Na polski Kościół bardzo silny wpływ wywarli też neokonserwatyści amerykańscy.
W czym się on przejawiał?
W latach 90. zapraszano do Polski kluczowe postacie tego nurtu, organizowano wspólne seminaria, konferencje, tłumaczono ich książki na polski. Neokonserwatyści mocno popierali rozwiązania wolnorynkowe. Mimo że – jak pisał Benedykt XVI w jednej ze swoich encyklik – Kościół nie powinien opowiadać się po stronie konkretnej formy ładu ekonomicznego. W wymiarze społecznym powinien niezależnie od sytuacji być przede wszystkim wrażliwy na krzywdę społeczną. I tu pojawia się kolejny problem, związany z kontekstem kulturowo-historycznym: w Polsce wrażliwość na krzywdę społeczną stała się w pewnym momencie problematyczna. Odrzucano u nas en bloc różne rozwiązania solidarnościowe, które uznawano za postkomunistyczne, kojarzone z poprzednim ustrojem. Tischnerowski homo sovieticus stał się kneblem dla debaty.
Publicysta „Tygodnika Powszechnego” Rafał Woś pisał o swoim rozczarowaniu tym, że Tischner zaniedbał kwestię godności pracy.
Termin „homo sovieticus” stał się metodą zamykania całych obszarów dyskusji. Pałką, którą bito poszkodowanych transformacji domagających się elementarnej sprawiedliwości społecznej. Doktryna „homo sovieticus” doprowadziła do tego, że to niszowa lewica społeczna zajmowała się lokatorami. Nie powstał natomiast silny ruch katolicki na rzecz zatrzymania dzikiej prywatyzacji czy nadania nowej roli związkom zawodowym – te postrzegano bowiem jako burzycieli nowego, wspaniałego świata, a nie grupy ludzi, którzy nie chcą się znaleźć na marginesie. Analogicznie przez lata nie można było nic powiedzieć w obronie pracowników PGR-ów, bo dominowało przekonanie, że to zapite nieroby. Całą tę doktrynę można podsumować: „bez brutalnych praw kapitalizmu nie ma zbawienia”.
Dość ostro postawiona teza.
Niedawno w USA ukazała się książka amerykańskich teologów Matthew T. Eggemeiera i Petera Fritza „Send Lazarus: Catholicism and the Crises of Neoliberalism” (Wyślij Łazarza: Katolicyzm wobec kryzysów neoliberalizmu). Nawiązuje ona do biblijnej przypowieści o bogaczu, wysłanym do piekła za życie utracjusza i brak miłosierdzia oraz Łazarzu, biedaku, który został zbawiony. Bogacz nie bardzo rozumie, dlaczego ten drugi nie może zostać wysłany, by ulżyć mu w cierpieniu. Teza książki jest prosta: poświęcamy ludzi dla rynku, państwa zaczynają chronić rynki przed ludźmi.
My, czyli kto?
Społeczeństwa zachodnie. Przywołuję tę książkę, bo stanowi ona przykład wywodzącej się z katolicyzmu współczesnej refleksji nad związkami obecnego ładu ekonomicznego i kultury. Także w Polsce jest to lekcja do odrobienia: zakwestionowanie idei, że ludzie mają poświęcić wiele zasobów dla rynku i wzrostu gospodarczego. Może najnowsza encyklika papieża Franciszka „Fratelli Tutti” to zmieni. Choć zakrawa na ironię, że w polskim tłumaczeniu krytyka neoliberalnego mitu, zgodnie z którym „przypływ unosi wszystkie łodzie” – czyli jak bogaci się bardziej bogacą, to reszcie też to bogactwo „skapuje” – została zamieniona na krytykę redystrybucji.
Rynek i wzrost gospodarczy miały służyć dobru wspólnemu.
No właśnie, czy to jest dobro wspólne? A może „stan gospodarki” stał się ostatecznym kneblem, który blokuje dyskusję. Zgodnie z popularnym w Polsce przekonaniem rynek jest sam z siebie moralnie dobry i sam wszystko właściwie porządkuje. Tymczasem już dla Adama Smitha sfera ekonomiczna była silnie związana z konkretną wizją etyki.
Pani tezy o roli Kościoła w demontażu tradycyjnego modelu rodziny, opublikowane w portalu konserwatywnego Klubu Jagiellońskiego w ramach wspomnianej debaty o katolicyzmie, wywołały wiele emocji. Przewidziała pani tak silne reakcje?
Emocje, jakie wzbudził mój tekst, wskazują, że poruszył czułą strunę. Odezwało się do mnie wiele kobiet – ale i mężczyzn – które pisały, że widzą sprawy podobnie. Podnosiły nawet bardzo konkretne kwestie, jak brak przewijaków w kościołach. Ale były i takie, które bardzo się oburzyły. Przekonywały, że jak się bardzo postarać, to za 2 tys. zł można wyżywić wielodzietną rodzinę, więc „o co chodzi z tym zagrożeniem ubóstwem”. To pokazuje, jak mocno jest u nas zakorzenione myślenie: „powinnam sobie poradzić, zasadzić mirabelkę i zbierać szczaw, bo inaczej będę nieudacznikiem”. Stosunek katolicyzmu do ekonomii i neoliberalizmu to chyba nieprzerobiony temat. Zresztą w dość symboliczny sposób pokazuje to też nastawienie do różnych wyrzeczeń, w tym weganizmu, kojarzonego z „drugą stroną ideologicznej barykady”.
Słucham?
Na fali zachłyśnięcia się powojennym dobrobytem Kościół godził się na odejście od ascezy, choćby utrzymywania postów. I teraz kiedy przyszła refleksja nad ochroną środowiska czy ograniczeniem konsumpcji, w tym jedzenia mięsa, trudno mu wrócić do swoich korzeni. To, że na portalu franciszkanów pojawiają się memy: „Jadam mięsko, pijam mleko, lubię cukier, używam zabawkowych pistoletów – jestem katolikiem” jest jakimś nieporozumieniem. W latach 80. uznano by to za obrazoburcze. A teraz asceza okazuje się lewacką ideologią, która kojarzy się z LGBT. I koło się zamyka. To daje do myślenia, prawda? ©℗
Jak się zastanawiamy, dlaczego tak wiele młodych kobiet ma dziś lewicowe poglądy, to kto wie, czy nie dlatego, że ich matki zostały w pewnym sensie porzucone przez Kościół. Nie mogły się odnaleźć we wzorcu, w jaki próbował je wtłoczyć