Obaj kandydaci próbują zmobilizować swój żelazny elektorat.
Jeszcze niedawno demokratyczny kandydat na prezydenta Joe Biden prowadził kampanię wyborczą z naprędce przerobionej na studio telewizyjne piwnicy w swoim domu w Wilmington w stanie Delaware. Te czasy dobiegły końca. Pretendent do przejęcia władzy ruszył w trasę. We wtorek był w Pittsburgu, niegdyś przemysłowym mieście w zachodniej Pensylwanii, kluczowym stanie w tegorocznej wyborczej walce.
Debiut Bidena na szlaku był raczej skromny. Polityk rozdawał pizzę na ulicy, a potem wziął udział w spotkaniu fundraisingowym zorganizowanym i poprowadzonym przez Cher. W wygłoszonym w jego trakcie przemówieniu potępił Donalda Trumpa za jego reakcję na protesty ruchu Black Lives Matter (BLM). – Prezydent nie radzi sobie z byciem moralnym przywódcą Ameryki. Czy myślicie, że jeśli zostanie wybrany na drugą kadencję, to z ulic metropolii zniknie przemoc? Wręcz przeciwnie – przekonywał.
Demokrata walczy teraz głównie o elektorat z tzw. pasa rdzy, stanów niegdyś uprzemysłowionej Północy, które za rządów Ronalda Reagana zaczęły podupadać. Nazwa spopularyzowała się, bo opuszczone fabryki po prostu zaczęły rdzewieć. Trump jest pierwszym od lat republikańskim kandydatem, który cztery lata temu wyciągnął rękę do tych ludzi i pokonał Hillary Clinton w demokratycznych bastionach, czyli wspomnianej Pensylwanii, Michigan i Wisconsin. Dziś bezrobocie wśród ludzi przed 30. rokiem życia przekracza tam 25 proc. W ciągu ostatnich czterech lat niewiele się w tej sprawie zmieniło i w listopadzie Trump będzie z tego rozliczany.
Tymczasem prezydent przez całą zeszłotygodniową konwencję wyborczą Partii Republikańskiej próbował przedstawić się jako współczujący konserwatysta, który odczuwa empatię wobec zwykłych Amerykanów i ich codziennych zmagań. Dotyczyło to też Afroamerykanów. Po raz pierwszy w dziejach stronnictwa kilkunastu przedstawicieli mniejszości etnicznych przemawiało podczas partyjnego zgromadzenia. Ten przekaz nie przetrwał jednak nawet kilku dni. Prezydent udał się do Kenoshy w Wisconsin, gdzie nastolatek sympatyzujący z ruchem białych suprematystów zastrzelił w zeszłym tygodniu w czasie protestów BLM dwie osoby i nie potępił przemocy, jaka spotkała Afroamerykanów.
– Wygląda na to, że Trump nie chce nazwać rasizmu po imieniu, ponieważ wydaje mu się, że biali suprematyści to trzon jego elektoratu. Popełnia przy tym ogromny błąd poznawczy. Kilkadziesiąt milionów ludzi na pewno nie sympatyzuje z grupkami ekstremistów. Ale konfuzja, w jakiej znalazł się prezydent, ściąga na niego coraz większe kłopoty. Ciągła żonglerka oskarżeniami pod adresem „kłamliwych mediów” oraz „różnych stron sporu” generuje jeszcze większe zainteresowanie dziennikarzy – mówi DGP Dante Scala, politolog z Uniwersytetu New Hampshire.
Trump cały czas powtarza, że jest prezydentem prawa i porządku i jak będzie trzeba, to uruchomi wojsko do uspokojenia obecnych napięć społecznych, choć taki scenariusz odradzają mu wojskowi, zarówno czynni (po cichu), jak i emerytowani, w tym ekssekretarz stanu Colin Powell i były trumpowski szef Pentagonu Jim Mattis. Ten ostatni powiedział, że prezydent potrafi tylko dzielić Amerykanów i zasugerował, że zjednoczyć ich może dopiero jego następca.
Głowę państwa powinny zaniepokoić nastroje w jednym z najbardziej lojalnych wobec Partii Republikańskiej i gorliwie wierzącym w prawo i porządek elektoracie: wspomnianych czynnych wojskowych. W wyborach w 2016 r. w dwóch trzecich poparli oni obecnego prezydenta. Tymczasem z sondażu przeprowadzonego przez Institute for Veterans and Military Families z nowojorskiego Uniwersytetu Syracuse na zlecenie magazynu „Military Times” wynika, że 50 proc. żołnierzy krytycznie ocenia Trumpa, a ledwie 38 proc. jest zadowolone z tego, jak głowa państwa wykonuje swoje obowiązki.
Jednocześnie 43 proc. badanych deklaruje, że zagłosuje na Bidena, podczas gdy Trumpa chce poprzeć 37 proc. Żołnierze zgadzają się za to z polityką prezydenta w sprawie Chin. 87 proc. twierdzi, że Pekin stanowi obecnie największe zagrożenie dla bezpieczeństwa wewnętrznego USA. Ale za drugiego głównego wroga wojskowi mają Rosję (81 proc.), a nie – jak chciałby Trump – Iran (tylko 58 proc.). O ironio, ledwie 21 proc. zgadza się z trumpowską polityką zera tolerancji wobec imigrantów, a 48 proc. uważa za problem radykalizujący się biały nacjonalizm.