Amerykanie grają na wymianę terytoriów jako rozwiązanie konfliktu między Belgradem a Prisztiną. W Białym Domu mają się spotkać prezydenci obu państw.
Wybory w Serbii pierwotnie miały się odbyć w kwietniu, ale przez pandemię zostały przełożone na najbliższą niedzielę. Atmosfera przedwyborcza – jak zawsze w tym kraju – jest napięta, a głosowanie tym razem ma znaczenie nie tylko dla Serbii, ale też dla całego regionu. W ostatnich dniach do bałkańskich debat włączył się nawet prezydent USA.
W wyborach weźmie udział 20 partii i jeden ruch obywatelski. Pierwsze trzy partie na liście to stara gwardia. Po pierwsze, rządząca Serbska Partia Postępowa (SNS), na której czele stoi prezydent Aleksandar Vučić. Według sondaży na SNS może zagłosować ponad połowa wyborców. Po drugie, oddany sojusznik Moskwy, minister spraw zagranicznych Ivica Dačić i jego Socjalistyczna Partia Serbii. Po trzecie, Serbska Partia Radykalna Vojislava Šešelja, skazanego przez Trybunał ONZ na 10 lat więzienia za podżeganie do aktów nienawiści na tle etnicznym. Czwarte miejsce przypadło Sojuszowi Węgrów Wojwodińskich z Istvánem Pásztorem na czele, bliskim aliantem premiera Węgier Viktora Orbána.
Stronnictwa opozycyjne są reprezentowane przez Nową Partię Zorana Živkovicia (byłego współpracownika zamordowanego w 2003 r. premiera Zorana Djindjicia) oraz organizatorów antyrządowych protestów przeciwko korupcji i nadużyciom władzy, którzy idą do wyborów jako grupa obywatelska 1 z 5 Milionów. Choć do głosowania pozostały trzy dni, jego organizacja wciąż nie została dopięta na ostatni guzik. Nadal nie wybrano komisji wyborczych dla 90 lokali, w których głosy mają oddawać Serbowie mieszkający w Kosowie.
Bojkot, którego nie ma
Serbowie o wyborach raczej nie rozmawiają. Komentatorzy spodziewają się więc niskiej frekwencji. Od ponad 18 miesięcy w kraju trwają protesty, które zaczęły się w grudniu 2018 r. po pobiciu lidera opozycyjnej Lewicy Serbii Borki Stefanovicia w trakcie wiecu w Kruševacu na południu kraju. Sprawcy nie zostali odnalezieni. Innym katalizatorem protestów było niewyjaśnione do dziś zamordowanie w styczniu 2018 r. popularnego tak wśród Albańczyków, jak i Serbów kosowskiego polityka Olivera Ivanovicia. Ivanović został zabity na progu własnej kancelarii w centrum Kosowskiej Mitrowicy. Lokalni działacze uważają, że w zamach były zamieszane władze Serbii.
Wszystko to sprawiło, że część opozycji wezwała do bojkotu wyborów. Skarży się ona na naciski ekonomiczne i polityczne ze strony władz oraz niedopuszczanie do mediów. W czasie pandemii, wedle Centrum Analiz, Przejrzystości i Odpowiedzialności (CRTA), które specjalizuje się w obserwacji wyborów, rządzącej koalicji przypadło 90–95 proc. czasu antenowego oddanego politykom w mediach ogólnokrajowych (w ostatnich dniach sytuacja się poprawiła i ta wartość spadła do 60 proc.). Zdaniem CRTA nadchodzące wybory nie mogą więc być uznane za wolne. Serbia otrzymuje coraz gorsze oceny w międzynarodowych rankingach praworządności Unii Europejskiej i takich organizacji, jak Amnesty International czy Freedom House.
Wybory bojkotują partie, których przedstawiciele w 2018 r. wyszli na ulice w proteście przeciwko – jak mówią – politycznej przemocy i dyktaturze. To szerokie spektrum od nacjonalistów po lewicę. Wśród nich Partia Socjaldemokratyczna byłego prezydenta Borislava Tadicia, i inni liderzy, jak były szef MSZ Vuk Jeremić czy Dragan Dilas, lider Partii Wolności i Sprawiedliwości. Dilas ogłosił, że w Serbii nie ma wolnych wyborów, bo brakuje wolnych mediów, a te, które są, służą promocji rządzących. Polityk uznał, że wygrana Vučicia jest przesądzona, a Serbowie mogą najwyżej wybrać, kto będzie reprezentował w parlamencie opozycję.
Krajowe napięcia polityczne sprawiły, że do Belgradu od miesięcy przyjeżdżali zaniepokojeni politycy europejscy, zwłaszcza reprezentujący największą w europarlamencie Europejską Partię Ludową, jak Niemiec David McAllister czy Słowak Eduard Kukan. Na początku maja do konstruktywnego dialogu wezwał też szef unijnej dyplomacji Josep Borrell. W komunikacie dla mediów napisał, że wybory są dla Serbii niezwykle ważne, a ich bojkot nie może być uznany za rozwiązanie konstruktywne.
Kto chce podzielić Kosowo
Wybory mają też ważny kontekst regionalny dotyczący relacji z Kosowem. Państwo, którego oderwania Serbia nie uznała do dziś, niedawno przeszło kryzys gabinetowy. Poprzedni rząd, kierowany przez Albina Kurtiego, utrzymał się jedynie przez 50 dni, a upadł w wyniku rozłamu w koalicji po tym, jak Kurti zdymisjonował szefa MSW wywodzącego się z koalicyjnej partii Isy Mustafy. Kurti zarzucił Mustafie, że działa w imieniu prezydenta Hashima Thaçiego, który chce doprowadzić do jak najszybszego układu z Serbią. Zgodnie z nim oba kraje miałyby wymienić terytoria – etnicznie serbskie północne Kosowo przypadłoby Belgradowi, który w zamian oddałby okolice Preševa, gdzie mieszkają głównie Albańczycy. Do niedawna podobne informacje były komentowane jako plotki; dementował je m.in. prezydent Thaçi. Ale w zeszłym tygodniu dziennikarze śledczy z grupy BIRN Kosovo opublikowali materiały dowodzące, że rozmowy o podziale Kosowa miały miejsce.
Ambasador Kosowa we Francji Qëndrim Gashi spotykał się z ludźmi z firmy Majorelle PR & Events, która miała promować modyfikacje terytorialne w Paryżu. Wedle dokumentów operacja kosztowała poprzedni, sprzymierzony z Thaçim rząd 168 tys. euro, a ruch miał pomóc otworzyć drogę do podpisania porozumienia normalizującego stosunki Kosowa i Serbii. Choć Gashi i była minister integracji Dhurata Hoxha zaprzeczyli, doniesienia potwierdził Jean-Baptiste Chastand z „Le Monde”. Dziennikarz we wrześniu 2018 r. spotkał się z Gashim i przedstawicielem Majorelle PR & Events. Rozmówcy przekonywali go, że podział Kosowa to dobre rozwiązanie serbsko-kosowskich problemów i zachęcali do promowania tego punktu widzenia.
Tymczasem Bruksela i Waszyngton zaciekle rywalizują o to, kto będzie miał ostatnie słowo przy rozwiązywaniu kosowsko-albańskiego sporu. 16 i 17 czerwca w Belgradzie i Prisztinie gościł wysłannik unijny UE, Słowak Miroslav Lajčák, a 16 czerwca przedstawiciel Donalda Trumpa Richard Grenell ogłosił na Twitterze, że 27 czerwca Thaçi spotka się z Vučiciem w Białym Domu. Grenell podał tę informację dokładnie w dzień wizyty Lajčáka w Prisztinie, tydzień po powołaniu nowego rządu Kosowa i na kilka dni przed wyborami w Serbii. Amerykański dyplomata, były doradca Thaçiego Daniel Serwer uważa, że rząd Trumpa ma wrogie nastawienie do Kosowa, a szybkie rozwiązanie problemu jest mu potrzebne w związku z trwającą kampanią w USA i koniecznością osiągnięcia szybkiego sukcesu w polityce zagranicznej.
Część ekspertów widzi w tym też zamiar odsunięcia Unii Europejskiej jako pośrednika w dialogu Serbii i Kosowa, który dotychczas był prowadzony w porozumieniu i przy wsparciu amerykańskich władz. Przyszłość Bałkanów oraz współpraca transatlantycka w tej kwestii wydają się być wielkimi niewiadomymi. Wielu obserwatorów uważa, że wymiana terytoriów może zaowocować efektem domina na Bałkanach i rozbudzeniem drzemiących tam nacjonalizmów, których kolejną ofiarą będzie mieszana etnicznie Bośnia i Hercegowina. Liderzy tamtejszych Serbów zapowiadali wprost, że jeśli Kosowo zostanie podzielone, sami też zażądają odłączenia od BiH.
Podział Kosowa może znów otworzyć bałkańską puszkę Pandory