Pojęcie „kreatywnej destrukcji” autorstwa Josepha Schumpetera uchodzi za jeden z najkrótszych, a jednocześnie najcelniejszych opisów podstawowej siły napędowej systemu kapitalistycznego. Problem w tym, że właśnie się okazało, że w warunkach realnego kapitalizmu kreatywna destrukcja w zasadzie… nie istnieje. Przynajmniej, gdy chodzi o zderzenie z poważnym kryzysem.
Dziennik Gazeta Prawna
W pracy „Teoria rozwoju gospodarczego” z 1934 r. Schumpeter pisał, że to kreatywna destrukcja (zwana czasem twórczą destrukcją) nadaje kapitalizmowi jego niesamowity wigor. Wielu późniejszych autorów pojęcie to rozwijało. Wyszła z tego trochę pioniersko-romantyczna, a trochę nietzscheańska wizja świata, w którym kolejne wstrząsy czy kryzysy oczyszczają pole z mniej wydajnych przedsięwzięć biznesowych. W ich miejsce kiełkują coraz to nowe inicjatywy. I w ten właśnie sposób kapitalizm wciąż gna do przodu.
Polaroid wypiera stare sposoby fotografowania, po czym sam znika w mrokach dziejów, zmieciony przez aparaty cyfrowe. Te ostatnie ustępują zaś miejsca smartfonom. I tak dalej. Stały rozwój i parcie naprzód, a wokół zgliszcza tego, co nie sprostało konkurencji. Samo życie.
Najnowsza praca napisana pod okiem Simeona Djankova z London School of Economics każe jednak spojrzeć na sprawę nieco inaczej. Tekst „Survival of Firms during Economic Crisis” powstał już po wybuchu epidemii COVID-19, a bezpośrednią przyczyną jego napisania było ćwiczone w wielu krajach świata zamrażanie gospodarek. Autorzy postanowili sprawdzić, jak długo pod wodą (czyli bez możliwości normalnego zarabiania) mogą wytrzymać współczesne firmy. W tym celu zespół Djankova przeanalizował dane finansowe dotyczące działalności 7 tys. przedsiębiorstw z kilkunastu krajów średnio- i wysoko rozwiniętych: od Włoch czy Portugalii po Turcję i Rosję. Nie ma wśród nich niestety Polski.
Dla ułatwienia autorzy usunęli z równania koszty pracy – przyjmując założenie, że na czas trwania kwarantanny państwo bierze na siebie wypłatę wynagrodzeń związanych z przymusowym postojem. Zostały więc same firmy kontra koszty stałe związane z najmem, utrzymaniem maszyn oraz kosztami materiałowymi. Czas start.
Najpierw sektory gospodarki. Okazuje się, że najszybciej tonąć zaczyna branża handlu detalicznego. Gotówka kończy się już po ośmiu tygodniach bezczynności (to mediana). Tylko nieco dłużej są w stanie wytrzymać firmy usługowe oraz budowlanka. Sektor produkcyjny radzi sobie znacznie lepiej. Najsłabsi są producenci żywności (wiadomo, materiały szybciej się psują). Najmocniejsze są branże: metalowa, chemiczna i mineralna. Tu czas przebywania pod wodą da się rozciągnąć do ok. 18 tygodni. Te ostatnie gaęzie gospodarki operują po prostu na dużo większych marżach. Stąd większe możliwości przetrwania.
Spójrzmy jeszcze na kraje. Tu różnice też są zauważalne. Przymusowy postój najszybciej niszczy firmy z Ukrainy czy Kazachstanu (to znów mediana) – jakieś sześć tygodni i już po nich. Z kolei przedsiębiorstwa z Kolumbii i Peru mogą wytrzymać znacznie dłużej, bo aż do 14–15 tygodni. Te różnice autorzy pracy tłumaczą tym, że na Ukrainie czy w Kazachstanie 90 proc. kosztów prowadzenia biznesu finansowane jest z bieżących zysków. W krajach takich jak Peru czy Kolumbia odpowiadają one jedynie za pokrycie 40 proc. kosztów stałych. Reszta finansowania pochodzi spoza firmy. A wtedy biznes przetrwać może dłużej.
Najciekawsze jest jednak pytanie, gdzie w tym wszystkim znajdziemy Schumpetera i jego „kreatywną destrukcję”? Djankov i jego zespół bardzo uważnie badali, czy oprócz branży i sposobu finansowania wpływ na dłuższą przeżywalność biznesów mają jakieś inne czynniki. Czy szybciej padają firmy o mniejszej produktywności? Albo takie, które są już dłużej na rynku i (zgodnie z hipotezą Schumpetera) zdążyły obrosnąć biurokracją albo popaść w schematy? Otóż nie. Niczego takiego nie wykazano. W związku z czym Djankov i jego współpracownicy wysnuli następujący wniosek: kompletny brak możliwości produkowania i sprzedawania zabije każdą firmę. I nie ma tu znaczenia, czy jest ona stara, czy młoda, innowacyjna, czy anachroniczna. Szok (taki jak ten związany z COVID-19) jest niczym potężna fala tsunami. Niszczy wszystko, co napotyka na swojej drodze. Nieważne, czy to coś działało dobrze, czy ledwie zipało.