Choć powtarzają za prezydentem, że są na wojnie, to mają problem z przestrzeganiem oficjalnych obostrzeń.



Magazyn DGP 20.03.2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Jeszcze kilka dni temu restauracje i kawiarnie były pełne ludzi, w parkach jak zawsze urządzano pikniki, a centrom handlowym nie brakowało klientów. Prezydent apelował o udział w wyborach samorządowych. Epidemia, która dyskretnie rozwijała się od stycznia, pozostawała nieobecna w świadomości obywateli do połowy marca.
Gdy Polska zamykała granice, ulice Warszawy opustoszały, a zdyscyplinowani mieszkańcy niemal obsesyjnie zaczęli przestrzegać bezpiecznego dystansu, stojąc w kolejce do piekarni, Francuzi wciąż w najlepsze cieszyli się życiem. Mimo że w czasie, gdy u nas liczba zarażonych COVID-19 oficjalnie wynosiła kilkanaście osób, nad Sekwaną epidemia dosięgnęła już ponad 5 tys. obywateli. Dlaczego?
Pytam o to prof. Luca Roubana, politologa z Narodowego Centrum Badań Naukowych (CNRS) i paryskiego Science. Po krótkim namyśle mówi, że Francuzi mają silne poczucie wolności. – My Polacy również – odpowiadam. – Myślę, że to nasz „civisme”, poczucie obywatelskości, które zakorzeniło się w nas od rewolucji francuskiej – tłumaczy prof. Rouban. I dodaje, że problemem zarówno Francji, jak i całej zachodniej Europy są legitymizacja i społeczne zaufanie do władz.
Francuskie media, podając alarmujące dane na temat rosnącej liczby zakażonych koronawirusem w kraju, zaczęły rozpisywać się właśnie o „civisme” – terminie, który nie ma swojego wiernego odpowiednika w języku polskim. Zdaniem wielu komentatorów wynikająca z niego postawa jest winna temu, że mieszkańcy nie przestrzegają zaleceń władz dotyczących bezpieczeństwa i higieny.
Tuż przed wejściem w życie dekretu władz o zamknięciu lokali i placówek, które nie są niezbędne do funkcjonowania państwa, tłumy młodzieży przesiadywały w knajpach, całując się i pijąc wino ze wspólnych kieliszków. „Jesteśmy nieśmiertelni, młodzi i chcemy cieszyć się życiem” – mówili, opuszczając paryskie kawiarnie artystycznej dzielnicy Marais o północy, gdy zaczął obowiązywać dekret o zamknięciu restauracji.

Sprzeczne sygnały

Tydzień temu w czwartkowy wieczór Macron wygłosił swoje pierwsze w czasie epidemii orędzie do narodu, podtrzymując decyzję o przeprowadzaniu wyborów samorządowych. Przemówienia przed telewizorami wysłuchało 25 mln Francuzów. Prezydent nie wycofując się z przeprowadzania wyborów, zdecydował jednak o zamknięciu wszystkich szkół, przedszkoli, żłobków i uniwersytetów od poniedziałku – dzień po głosowaniu. Namawiał do mycia rąk i uspokajał obywateli, że Francja ma najlepszych lekarzy i wirusologów na świecie.
Rządzący zignorowali tym samym wszystkie ostrzeżenia płynące ze strony środowisk medycznych. Dzień przed wyborami lekarze wystosowali do prezydenta dramatyczny list otwarty z prośbą o przeniesienie ich terminu. Oddziały ratunkowe są przeładowane, a ratownicy medyczni u kresu sił – żalili się francuskim mediom. Wieczorem ministerstwo zdrowia ogłosiło stan zagrożenia epidemicznego na terytorium całego kraju, tzw. etap III epidemii.
W niedzielę, w dniu wyborów, przewodniczący Komisji Medycznej Szpitali Paryskich Remi Salomon zaapelował do Francuzów, by nie szli do urn. „Przeczytaj uważnie: teraz należy zastosować maksymalne środki ostrożności i ograniczenia. Nie głosuj, unikaj kontaktu z ludźmi w odległości mniejszej niż dwa metry. Często myj ręce. W szpitalach jesteśmy zmobilizowani” – napisał Salomon na Twitterze. W mediach społecznościowych rozpętała się burza. Internauci masowo nawoływali do zignorowania wyborów i domagali się wyjaśnień na temat zagwarantowania w lokalach wyborczych maseczek medycznych i żelu antybakteryjnego w sytuacji, gdy w całym kraju brakuje tych produktów – problemy z zaopatrzeniem mają nawet szpitale i apteki.
W niedzielny wieczór oficjalny bilans epidemii wynosił już 120 zmarłych, o 31 więcej niż dzień wcześniej i 5,4 tys. chorych – przyrost o blisko tysiąc nowych przypadków w ciągu 24 godzin.

Wygrani są nieobecni

Frekwencja w niedzielnych wyborach była najniższa w historii – nieco ponad 44 proc. (prawie 20 pkt proc. mniej niż w głosowaniu w 2014 r.). – Wygranym tych wyborów jest absencja – przekonuje mnie prof. Rouban, zwracając uwagę, że w niektórych regionach ponad 65 proc. uprawnionych do głosowania nie poszło do urn.
W poniedziałek była minister zdrowia Agnes Buzyn z rządzącej partii LREM, która bezskutecznie ubiegała się o stanowisko mera Paryża, nazwała organizację wyborów w czasie epidemii „maskaradą”. Oburzony tymi słowami Jean-Luc Melenchon, szef skrajnie lewicowego ugrupowania Francja Nieujarzmiona, domagał się odpowiedzi, jak to możliwe, że polityczka wiedziała o społecznym zagrożeniu, a mimo to publicznie nie zgłaszała sprzeciwu.
Konstytucjonaliści nad Sekwaną zachodzą obecnie w głowę, czy pierwsza tura wyborów jest ważna w obecnej sytuacji, skoro sam prezydent zalecał osobom po 70. roku życia pozostanie w domu. A przede wszystkim, na ile epidemia wpłynęła na wynik pierwszej tury? Tradycyjny elektorat komunistów i skrajnej lewicy – ubodzy mieszkańcy przedmieści, robotnicy – zaniepokojony rosnącymi wskaźnikami zachorowań, ostatecznie w większości nie poszedł do urn. W dużych miastach dobre wyniki uzyskali koalicja Zielonych oraz socjaliści. Paryż poparł urzędującą socjalistyczną mer Anne Hidalgo, okolice stolicy również wskazały lewicowych kandydatów. – Wielu młodych ludzi głosuje na Zielonych. Ta grupa wyborców poszła do urn, nie bojąc się koronawirusa – tłumaczy prof. Rouban.

Włoskim tropem

We wtorek od południa Francja śladem Włoch wprowadziła administracyjny nakaz pozostawania w domu i ograniczenie przemieszczania się do minimum. Dzień wcześniej prezydent Macron przekonywał rodaków, że nie mogą bagatelizować zagrożenia epidemią koronawirusa.
Ostrzejszy ton przybrał szef MSW Christophe Castaner, informując, że kara za złamanie nakazu domowej kwarantanny wynosi od 35 do 135 euro. Jego przestrzegania pilnuje 100 tys. policjantów i żandarmów. Wychodzić z domu można jedynie do pracy, do lekarza, na zakupy (raz dziennie), na spacer z dzieckiem i aby zaczerpnąć świeżego powietrza w pobliżu domu. W innych przypadkach trzeba dostarczyć pisemne uzasadnienie. Taksówki mają też wozić lekarzy do zakażonych koronawirusem na koszt państwa.
Sytuacja epidemiczna we Francji, jak przyznają urzędnicy resortu zdrowia, jest bardzo niepokojąca i szybko się pogarsza. Coraz więcej obaw budzą już nie tylko zatłoczone SOR-y, lecz także to, że na oddziałach intensywnej terapii lądują ludzie młodzi. W najtrudniejszym położeniu są szpitale paryskie, gdzie przebywają osoby z ciężkimi przypadkami COVID-19 z całego regionu Ile-de-France, oraz placówki w Grand Est, gdzie znajdują się epicentra epidemii. Minister zdrowia Olivier Veran oświadczył w połowie tygodnia, że pozostawanie w domu jest jedynym sposobem ograniczenia rozprzestrzeniania się wirusa na terytorium kraju. Gdy zamykaliśmy to wydanie Magazynu DGP, liczba ofiar śmiertelnych sięgała 264, a przypadków zakażenia – ponad 9,1 tys. (jeszcze we wtorek było to ok. 7,7 tys.). W środę wojsko rozpoczęło także przeprowadzanie akcji Morfeusz, czyli ewakuacji pacjentów z przepełnionych szpitali w regionie Grad-Est do placówek wojskowych pod Marsylią i Tulonem.
Flagowe francuskie koncerny zapowiadają natomiast zamknięcie swoich fabryk w kraju i całej Europie z powodu epidemii (m.in. grupa motoryzacyjna PSA, właściciel marek Peugeot, Citroen i Opel). Minister finansów i gospodarki Bruno Le Maire podkreśla w mediach, że nie boi się słowa „nacjonalizacja”, gdy zajdzie konieczność wdrożenia radykalnych środków dla ratowania firm przed skutkami kryzysu. Eksperci najczęściej mówią w tym kontekście o możliwym przejęciu przez państwo linii lotniczych Air France. Rząd obiecał w sumie 300 mld euro gwarancji dla rodzimych przedsiębiorstw.
Według opublikowanego w środę sondażu aż 94 proc. mieszkańców kraju nad Sekwaną popiera zamknięcie zewnętrznych granic Unii w obronie przed rozprzestrzeniającym się wirusem. Zdecydowana większość uważa też, że kraj nie jest przygotowany na epidemię. Francuzi, z którymi rozmawiam, powtarzają za prezydentem, że „jesteśmy w stanie wojny”. A mimo to wciąż mało kto trzyma się metra odstępu, gdy stoi w kolejce. W innym badaniu blisko jedna trzecia Francuzów przyznała, że nadal się całuje na powitanie, niewiele mniej podaje rękę krewnym lub znajomym.