Opozycja staje się w kampanii agresywna z poczucia bezsilności. Z kolei Jarosław Kaczyński coraz częściej nie jest już precyzyjnym szachistą.
Sondaże badające nastroje przed majowymi wyborami prezydenckimi bywają różne, lecz pojawiło się sporo takich, które ujawniają w drugiej turze niemal równą liczbę głosów między Andrzejem Dudą a jego najsilniejszymi konkurentami. Spytałem współpracownika prezydenta, czy wobec tego jego sztab będzie prowadził ostrożną i otwartą na różne grupy wyborców kampanię.
– To oczywiste. Dlatego szefową kampanii została Jolanta Turczynowicz-Kieryłło. Atrakcyjna mecenas, która niedawno pomagała Porozumieniu (partii Jarosława Gowina – red.) szykować łagodzące poprawki do ustawy dyscyplinującej sędziów – odpowiedział.
Magazyn DGP 28 lutego 2020 / Dziennik Gazeta Prawna

Kampania o głupstwach

Zaraz potem okazało się, że ta jakże wzorcowa recepta okazała się kłopotem. W następstwie incydentu z 2018 r. mecenas, której jeszcze wczoraj groziły zarzuty po pisowskiej stronie, że w sprawie tzw. reformy sądów stała z liberałami, jest teraz przez opozycyjnych celebrytów z Romanem Giertychem na czele opisywana, skądinąd w obrzydliwy sposób, jako wściekły pies.
Bo taka będzie ta kampania. Obywatele wybierają między wersją Turczynowicz-Kieryłło, że o drugiej w nocy spacerowała z synem po Milanówku, a opowieścią jej antagonisty, że już w trakcie ciszy wyborczej roznosiła ulotki ośmieszające jednego z kandydatów. Mają też do wyboru albo (fejkową?) opowieść o tym, że Dudzie dziękował w Łowiczu za 500+ plus podstawiony działacz PiS, albo inną (zdaje się prawdziwą), że to zwykły obywatel.
W tle mamy jeszcze oskarżenia aferalne najwyraźniej gromadzone na czas kampanii (ostatni cel strony opozycyjnej to Patrycja Kotecka, żona Zbigniewa Ziobry). Są i tematy „merytoryczne” (bo głosowanie to plebiscyt), na czele z tasiemcową „debatą” o służbie zdrowia. Toczy się ona według opisu Ludwika Dorna, tyle że on odnosił się do walki AWS z SLD: stoi naprzeciw siebie dwóch jegomościów i krzyczy: „Ty większa paskuda. Nie, ty większa paskuda”.

Toksyczność ponad wszystko

Każda z ekip, a na pewno dwie główne partie, ma na sumieniu litanię zaniedbań wobec szpitali i przychodni, lekarzy i chorych. Jeśli PiS jawi się jako „bardziej winny”, to dlatego, że choć ma w budżecie większe pieniądze, to zdecydował się ich lwią część zainwestować w wielkie wyborcze przekupstwo z roku 2019 (500+ na pierwsze dziecko, zapowiedź 13. emerytury). A choć zwiększył finansowanie ochrony zdrowia, to patologiczny system przejada wszystkie nadwyżki. Chorzy nadal więc marnieją w kolejkach i wzdychają do coraz droższych leków i kuracji.
Na onkologię pieniędzy nigdy nie wystarczyło. Nie przeszkadza to „Gazecie Wyborczej” epatować tytułami typu „Samanta nie doczekała”. Pisowcy zaraz odpowiedzą pytaniem: „A ile Samant nie doczekało za ośmioletnich rządów PO”.
Porównania do dawnych walk partyjnych z czasów AWS też nie oddają natury tej kampanii. Jej toksyczność przekracza wszystko, z czym mieliśmy do tej pory do czynienia, skoro kojarzony z ludźmi PO portal Sok z Buraka skierował do PiS pytanie, czy prezydent szykował się w 2015 r. do rozwodu i czy miał romanse. A polityczni celebryci przekonywali w internecie, że skoro córka prezydenta chce pracować za granicą, to znaczy, że kraj się wali. To są sztuczki harcowników, za to na politycznych szczytach tę wrzącą temperaturę wyznacza oświadczenie Donalda Tuska, że „nie znosi PiS”. To wyjątkowo toporne wyznanie, nie w stylu dawnego mistrza brutalnej drwiny.
I nie chodzi tu o wykazywanie, że Tusk wyróżnia się agresją. Jarosław Kaczyński ma swoje krzyki o „zdradzieckich mordach” już dawno za sobą. Tyle że biorąc pod uwagę tylko ostatnie dwa tygodnie, można odnieść wrażenie, że bardziej agresywna stała się opozycja.
Oto jak próbuje syntetycznie opisać wojnę „wszyscy przeciw Dudzie” pewien internauta: „Palec Lichockiej, romanse Dudy, Duda w jarmułce, rozwód Dudy, pogryziony dusiciel, chore dzieci, niepełnosprawne dzieci, ucieczka Kingi, «podstawiony» wyborca, Agata-Żydówka, wirus z Wuhan i «Duda, ty ch..u». Powoli poznajemy kolejne elementy programu kontrkandydatów”.
Już ów „palec Lichockiej” wskazuje, że nie trafiło na niewinnych, zaś gdy przypomnieć wcześniejsze zdarzenia, choćby nagonkę wymierzoną w marszałka Senatu Tomasza Grodzkiego, wraca wrażenie symetrii. Tyle że sztab Dudy spróbował nowego scenariusza: miły prezydent ma jeździć po kraju i „nie dać się sprowokować”. No to opozycyjne środowiska odpowiedziały kanonadą. Choć i z wyraźnym naddatkiem własnych skołatanych nerwów. Skołatanych wizją czwartej konfrontacji zakończonej porażką.

„Normalna” polityka PiS

Coś się jednak zmienia. Awantura wokół „palca Lichockiej” dała opozycji poczucie, że panuje wreszcie nad narracją. Ale zszargane nerwy rzadko bywają dobrym doradcą.
Naturalnie przed rozpoczęciem prezydenckiej kampanii była „normalna” polityka PiS po wygranym wyścigu do Sejmu. Nie zapowiadająca pojednawczo-konstruktywnej linii prezydenckiej kampanii. Było wprowadzenie do Trybunału Konstytucyjnego Krystyny Pawłowicz i Stanisława Piotrowicza. Była ustawa, która choć jest konsekwencją wojny rządu ze środowiskiem sędziowskim, mogła w teorii poczekać (a może cała wojna powinna być inaczej prowadzona).
Na łamach „Polityki” Mariusz Janicki wzywa w tytule „Nie bać się bić”. Apeluje tak od 2005 r., stale wypominając opozycji, że jest bojaźliwa, że dała sobie narzucić pisowski język i że nie potrafi się skutecznie odwinąć. Janicki jest tak wojowniczy, że szukając zagranicznych analogii, do jednego kotła wrzuca tureckiego autokratę Erdoğana i austriackiego kanclerza Kurza, który ma nieszczęście mieć inny pogląd na kwestię imigracji niż tygodnik „Polityka”. Ale najważniejsze spostrzeżenia publicysta rezerwuje tradycyjnie dla Jarosława Kaczyńskiego. „Kategoria wstydu nie istnieje. Kaczyński nie cofa się o krok, ma niewyczerpany zasób masek, zwodów i proceduralnych kruczków, system zachęt i kar. Pomijając już, czemu to służy, często podziw dla czystej, małpiej zręczności. Taka bezwzględność, zarządzanie emocjami, docieranie do realnych, a nie deklarowanych hierarchii wartości wyborców, to elementarz socjotechniki. W rezultacie jego partia ma poparcie wokół 40 proc.” – stwierdza autor „Polityki”.

Kaczyński złowrogi geniusz?

To niemilknący hymn podziwu, choć i nienawiści wobec prezesa PiS, który autorzy „Polityki” wydają z siebie od 2005 r. (wyśpiewywali go nawet w latach relatywnej słabości PiS, kiedy byli zdumieni, że ta partia nie znika). I rzeczywiście Kaczyński dowiódł nie raz i nie dwa swojej zręczności w uprawianiu polityki. Ale też nie raz i nie dwa improwizował, mylił się, nie był precyzyjnym szachistą. Akurat teraz mam wrażenie, że jego intuicja częściej zawodzi, niż się sprawdza.
O przykładzie z namaszczeniem Pawłowicz i Piotrowicza wspomniałem. Powody były dwa. Sygnał dla własnego aparatu, że nie zostaną porzucone nawet postaci najbardziej zgrane i niepopularne. Oraz osobista satysfakcja z tego, że jak to wyraziła Joanna Lichocka: „Słychać wycie? Znakomicie”. Czy obie przyczyny były warte ryzyka przed kampanią prezydencką? Wątpię.
Inny przykład. Napisał do mnie z zimowych ferii znajomy. Cytuję: „Jestem w górach, niby bastion PiS; mam okazję podsłuchać wiele rozmów miejscowych. Jarek (Kaczyński – red.) powoli traci szacunek – dlaczego takiej Lichockiej po prostu nie wyrzuci, taka natychmiastowa reakcja by pomogła”. I znów – nie wyrzuci, bo obowiązuje dogmat trzymania przy sobie największego radykała. Ale w pierwszej chwili nie zrobił tego i dlatego, że jako polityk nieznający świata internetu, nie umie oszacować skali strat.
To w sumie zdarzenia przejściowe, warto zająć się ważniejszymi. Wielu komentatorów dziwi się niezręczności, z jaką PiS zainaugurował kampanię Andrzeja Dudy, przyciskając go do piersi, a ostatnio nawet sprowadzając na zebranie swojego klubu. Tacy ludzie jak były poseł PiS Marcin Mastalerek recenzują to jako marketingową niezręczność. Ja widzę w tym coś poważniejszego.
Duda startowałby z innego poziomu, gdyby postawił na realne recenzowanie własnego obozu. Gdyby ze swoich skądinąd chwalebnych podróży przywoził nie tylko satysfakcję, że po raz kolejny bronił prospołecznego programu PiS, lecz także zwrotną informację w postaci rozmaitych ludzkich bolączek (służba zdrowia przychodzi mi tu do głowy jako pierwsza).

Wszystko albo nic

Naturalnie nikt mu tego wcześniej nie zabraniał, niemniej nerwowe reakcje na nieliczne różnice zdań (weta ustaw sądowych) zmuszały go do cofania się. Opozycja wietrzyła ustawki, lecz prezes PiS był po raz kolejny śmiertelnie obrażony. W powietrzu fruwały nawet groźby wycofania prezydentowi poparcia i zastąpienia kimś innym. Mało realne, ale kto pamięta Kaczyńskiego z lat 90., wie, jak łatwo przychodziło mu rozbijanie własnych projektów, jeśli do końca ich nie kontrolował. A Duda to jego autorski pomysł.
Bardziej podmiotowy prezydent nie byłby wcale jedynie „ściemą”, zasłoną dymną dla maluczkich. Mógł być czynnikiem szerszej debaty i lepiej rządzonego państwa. Pytanie, czy Andrzej Duda był zainteresowany taką rolą. Ale nie było szansy, aby spróbował.
Logika rewolucji buzującej nieustannie w głowie lidera PiS zrodziła podejście: wszystko albo nic. Pierwszy z brzegu przykład to ta nieszczęsna wojna z sądownictwem – możliwe, że rząd był skazany na starcie z korporacją sędziowską. Ale przypomnijmy sam początek: to wymiana trzech sędziów Trybunału Konstytucyjnego, których z pogwałceniem obyczaju nominowała PO.
W ciągu dwóch lat PiS i tak by przejął większość w TK. Niecierpliwość okazała się złym doradcą, dając prawniczym kręgom argumenty, w kraju i zagranicą, i podsycając opór. Niecierpliwość usprawiedliwiano strachem, że „przecież nam zablokują jakąś ustawę”. Nie było to pewne, a nawet gdyby do takiego przypadku doszło, rząd miał w zanadrzu inne metody reagowania (powtórne uchwalenie nieco zmienionego prawa, zwrócenie się z tym do wyborców itd.). Wybrano metodę najprostszą: łom zamiast skalpela. Bo prezes chce pokazać prawnikom, gdzie ich miejsce w państwie, a przy okazji zintegrować własny obóz.
Naturalnie Janicki ma rację: te 40 proc. popularności to ewenement. Tak jak wysokie poparcie dla Dudy, który po części zawdzięcza je także osobistemu, sympatycznemu stylowi, którego nie są w stanie ośmieszyć inwektywy Giertycha czy Tuska. Jeśli obecny prezydent wygra o włos, prawica uzna naturalnie, że żadnych błędów nie było i trzeba trzymać obrany kurs. Z niewiadomym skutkiem wyborczym w roku 2023.

Przewaga PiS się kończy?

Można wskazywać wiele powodów dominacji PiS: od dobrej koniunktury ekonomicznej po miałkość opozycji. Andrzej Duda natychmiast zyskuje, gdy go zestawić z niezdolną do sformułowania klarownego zdania w żadnej sprawie Małgorzatą Kidawą-Błońską. Z kolei konkurenci nieco sprawniejsi, jak Władysław Kosiniak-Kamysz, są ograniczeni własną wciąż zbyt niszową bazą polityczną.
Ale powody relatywnej siły PiS są głębsze. Janicki szydzący z naginania się opozycji do pisowskich priorytetów ma trochę racji. Jej obecny program społeczno-ekonomiczny stał się dziwaczną hybrydą akademickich zastrzeżeń wobec rządowego kursu i ścigania się z PiS w obietnicach. Ale to przyparcie opozycji do muru to przecież skutek nieuchronnej korekty modernizacji. Tego nie da się zbyć kpinkami, że wszyscy wyrzekli się Balcerowicza.
Skutki wcześniejszej arogancji elity utrzymującej rozmaite monopole, z monopolem błędnego myślenia na czele, obecna opozycja będzie odczuwała przez lata. Dotyczy to także tych pisowskich rewindykacji, które kolidują z polityczną poprawnością, jak nacisk na większą ekonomiczną suwerenność czy obawa przed niekontrolowanym napływem cudzoziemców.
Inna sprawa, że dziś ta rezerwa społecznego przyzwolenia i zaufania jest zagrożona. Duda obiecał już nie trzynastą, ale czternastą i piętnastą emeryturę. Ilu ludzi mu bez zastrzeżeń uwierzy? Zwłaszcza gdy wypala się naturalny entuzjazm wobec wcześniejszych społecznych transferów?
Okazało się też, że wprawdzie liberalni ekonomiści wieszczący krach finansów racji nie mieli, ale pewnych procesów gospodarczych nie da się oszukać. Ograniczona inflacja może być nawet motorem rozwoju. Przekroczenie granicy odpowiedzialności grozi jednak poważnymi konsekwencjami. Rewolucja à la Jarosław Kaczyński może nie być skuteczną receptą na te kłopoty. Nawet z magikiem Mateuszem Morawieckim przy sterze.
Mamy do czynienia nie tylko ze wzrostem inflacji, lecz także z inflacją obietnic modernizacyjnych, coraz łatwiejszych do ośmieszenia. Mamy też narastający spór światopoglądowy. Strona liberalna przegrzała go, epatując antyreligijnymi i wulgarnymi emblematami na paradach równości. Ale on istnieje i może podmywać pozycję prawicy w młodym pokoleniu. Zwłaszcza że prawica nie zadbała o zachowanie choćby minimalnego wpływu na szkoły. Doraźnie wygrała wojnę z nauczycielami. Ale upokarzając ich, postąpiła niezgodnie z zasadami metapolityki. Propaganda w TVP nie wystarczy.
Rewolucja à la Kaczyński może się okazać nieskuteczna także w rzeczach najbardziej doraźnych. Jeśli liczono na antysędziowski odruch, to chyba się przeliczono. Polacy obserwują, zdaje się, tę wojnę jako coś niezrozumiałego i grożącego najwyżej bieżącymi kłopotami, gdy przyjdzie się procesować. Nie oznacza to także zdecydowanej wygranej liberalnych elit. Raczej pewien stan równowagi, z którego obie strony, ale przede wszystkim rządzący, powinny wyciągnąć wnioski. Przykładowo: jeśli Polacy wyczują, że spór o sądy naprawdę wypycha ich kraj z Unii, mogą się przerzucić nawet na skrajnie euroentuzjastyczną stronę.

Koniec narodowej wspólnoty

Na razie oba obozy zdają się wierzyć, że wystarczy więcej propagandy, aby wygrać. Janicki ogłasza, że „środek zagarniają silniejsi”. Recepta jest według niego jedna: wyzbyć się skrupułów. Po drugiej stronie Tomasz Sakiewicz z „Gazety Polskiej” myśli tak samo. Ale wbrew temu, co twierdzi Janicki liderzy opozycji już dawno wyzbyli się skrupułów, choćby Borys Budka, którego wystąpienia składają się, trochę na wzór dawnego PiS, prawie wyłącznie z moralistyki: oni źli, my dobrzy.
Na koniec przypomnę coś jeszcze: wiara opozycji, że przejęcie przez nią Pałacu Prezydenckiego oznacza niechybny koniec PiS, to złudzenie, nawet jeśli mecenas Giertych obwieści to na Twitterze po raz setny. Prawicy, zwłaszcza przy jej niecierpliwości, przy hołdowaniu zasadzie „wszystko albo nic”, rządzić byłoby w takiej sytuacji skrajnie trudno. Ale przecież w latach 2007–2010 Tusk radził sobie z Lechem Kaczyńskim.
PiS już zaczął podkreślać, że nawet straciwszy prezydenturę, władzy w państwie nie odda. To nie jest, jak chcą niektórzy komentatorzy, sygnał, że Kaczyński rezygnuje z inwestowania w Dudę. Raczej próbuje ustawić Kidawę-Błońską w roli ewentualnej burzycielki spokoju i stabilizacji.
I jeszcze uwaga, która jawi się jako truizm. Niezależnie od werdyktu Polaków, ich ojczyzna wyjdzie z tej ostatniej kampanii skrajnie poobijana. Dziś wszystko staje się tematem namiętnej politycznej agitacji: od zagrożenia koronawirusem (opozycja), po przygody celebrytki Kingi Rusin w Hollywood (rządowa TVP). Te „debaty” nie ożywiają jednak obywatelskich postaw. Przeciwnie – sprawiają, że wspólnota narodowa faktycznie przestaje istnieć.