W nocy z piątku na sobotę Wielka Brytania żegna się z Unią Europejską. I chociaż zakończenie rozwodu wciąż przed nami, ostatnie trzy lata sporo nas nauczyły.
Na razie będzie to brexit de iure, a nie de facto. Zjednoczone Królestwo przestanie być członkiem Unii Europejskiej – straci swojego komisarza, a w Strasburgu nie będą zasiadać jego posłowie. Ale do końca roku niewiele się zmieni, zarówno jeśli chodzi o podróżowanie, jak i warunki prowadzenia biznesu. Strony zasiądą teraz do rozmów o tym, co będzie po wygaśnięciu dzięki przepisom przejściowym. To oznacza, że prawdziwy brexit wciąż przed nami. Ale wnioski można wyciągnąć już teraz.
Unia Europejska zdała egzamin
Kręcącym nosem na Brukselę brexit powinien uświadomić siłę UE, bo Wspólnota w rozmowach z Brytyjczykami odniosła trzy kluczowe zwycięstwa. Po pierwsze wykluczono możliwość, aby negocjatorzy zasiedli do stołu przed formalnym ogłoszeniem przez Londyn chęci pożegnania. Poddało to presji dyplomację znad Tamizy, której bardziej zależało na finalizacji rozmów.
Po drugie udało się narzucić harmonogram, zgodnie z którym najpierw strony ustalają warunki rozwodu (czyli np. ile Londyn będzie dłużny Brukseli), a dopiero potem zabierają się za rozmowy o stosunkach w przyszłości (co będzie miało miejsce teraz). Pozwoliło to uniknąć sytuacji, w której strona brytyjska użyłaby zapisów z tej drugiej (np. dostępu do swojego rynku) jako kart przetargowych w negocjacjach nad tą pierwszą (np. celem zmniejszenia pobrexitowych wpłat na unijne konto; teraz rachunek na do widzenia wynosi 30 mld funtów, czyli 150 mld zł).
Po trzecie Unii udało się przez cały okres rozmów utrzymać jedność. Żaden kraj się nie wyłamał pomimo różnego stopnia bliskości z Brytyjczykami (czego doskonałym przykładem jest Polska). „Z perspektywy czasu genialnym posunięciem wydaje się szybkie ogłoszenie przez szefa Rady Europejskiej Donalda Tuska, że negocjacje nie będą się odbywać na szczeblu rządowym, a poprowadzi je Komisja Europejska” – napisał znawca brytyjskiej polityki Oliver Wright z „The Times”.
Brexit pochłonął Wyspy
Rozwód wywrócił politykę nad Tamizą do góry nogami. Nie tylko kompletnie ją opanował, zasłaniając na półtora roku wszystkie inne problemy. Było to szczególnie widoczne wiosną 2019 r., kiedy kanclerz skarbu zdawał przed Izbą Gmin zazwyczaj wyczekiwany raport o stanie gospodarki. Słuchało go zaledwie kilka osób, a media temat prawie pominęły, bo wieczorem miało się odbyć kolejne z przełomowych głosowań brexitowych. Brexit doprowadził też do polaryzacji. Kwestie programowe zeszły na dalszy plan (a w Wielkiej Brytanii nie brakuje problemów do rozwiązania), ważne stało się jedynie to, czy dana partia chce wyjść, czy zostać.
Dobitnie pokazały to ostatnie wybory, które zakończyły się klęską lawirujących laburzystów (część partii chciała zostać w Unii, a lider Jeremy Corbyn w 2016 r. głosował za wyjściem) i zwycięstwem konserwatystów, którzy stanęli na głowie, aby zredukować przekaz partyjny przez trzy tygodnie kampanii do frazy „dokończmy brexit”. Przy okazji radykalnie zmieniło się również oblicze konserwatystów. Z partii, której liderzy – w tym Margaret Thatcher – namawiali do akcesji, stała się ugrupowaniem eurosceptycznym, w którym nie ma już właściwie polityków umiarkowanych pod tym względem.
Co po rozwodzie?
Można się śmiać z gaf byłego przewodniczącego Komisji Europejskiej Jean-Claude’a Junckera (chociażby słynnego „nadchodzi dyktator” pod adresem Viktora Orbána sfinalizowanego poklepaniem po policzku). Jedno jednak Juncker rozumiał doskonale: że bez ambicji Unii grozi stagnacja, a może i uwiąd, oraz że racja jej istnienia nie może się ograniczać wyłącznie do wspólnego worka z pieniędzmi (i kłótni o nie). Dlatego chciał, żeby Unia wykorzystała brexit, aby przyjrzeć się sobie i wymyślić się na nowo.
W przeddzień brexitu można zaryzykować stwierdzenie, że niewiele z tych ambicji wyszło. Wnioski z ubiegłorocznego szczytu przywódców UE w rumuńskim Sybinie czyta się jak napisany bez polotu program przedwyborczy. Zielona rewolucja, którą chciałaby przeprowadzić nowa szefowa KE Ursula von der Leyen, też nie wygląda na projekt cywilizacyjny, a raczej coś z zakresu zarządzania kryzysowego. Do tego francuskie weto dla rozmów akcesyjnych Albanii i Macedonii Płn. pokazuje, że nie wszyscy w Unii rozumieją, iż nikt na świecie na Europę nie czeka, jeśli nie liczyć jej dyplomatycznych wpadek, których chętnie wypatrują Chiny czy Rosja.
Sojusznicy czy rywale
Od momentu ogłoszenia referendum w 2016 r. było wiadomo, że drogi Unii Europejskiej i Wielkiej Brytanii rozejdą się, ale nikt wtedy jeszcze nie wiedział jak bardzo. Pierwszą granicę postawiła była już premier Theresa May, zapowiadając, że chce pełnej kontroli nad polityką migracyjną i handlową (domeny, które dzisiaj podpadają bardziej kompetencjom unijnym niż krajowym). To jednak nie była jeszcze taka zła wiadomość: szefowa rządu jednocześnie zapowiadała, że dla ułatwienia brytyjskiemu biznesowi dostępu do jednolitego rynku zamierza w wielu rozwiązaniach pozostać blisko Unii.
Teraz jednak nad Tamizą rządzą zwolennicy radykalnego zerwania z Unią, a kanclerz skarbu mówi wprost (konkretnie w wywiadzie udzielonym na początku miesiąca w „Financial Times”), że Wielka Brytania przejmuje kontrolę i jeśli będzie to oznaczało straty dla lokalnego biznesu, to trudno. Najbliżsi doradcy Borisa Johnsona to zwolennicy radykalnej deregulacji, co uruchomiło lawinę plotek o budowie „Singapuru nad Tamizą” – wyspy u wrót Europy konkurującej z Unią pod względem warunków prowadzenia biznesu. Na ile ta wizja się ziści, pokażą dopiero rozmowy dotyczące przyszłych stosunków – w tym więzów handlowych – które zaczną się w marcu. Otwarte pozostaje jednak pytanie, na ile konkurent może być sojusznikiem.