Spadające ceny węgla po raz kolejny sprawią, że górnictwo stanie się problemem politycznym, bo kilka lat dobrej koniunktury zostało wykorzystane bardziej do zaspokajania płacowych żądań załóg niż do koniecznej restrukturyzacji. Okres flirtu polityki ze związkowcami może się zakończyć boleśnie i znowu branża wyciągnie rękę po pieniądze do państwa.
Związkowcy z kopalń czują, że coś niedobrego się święci. Napisali do premiera Mateusza Morawieckiego list, że są zaniepokojeni sytuacją w branży i brakiem dialogu społecznego. Z jednej strony widzą rosnące zwały węgla w kraju, z drugiej rosnący import, głównie z Rosji, a do tego konflikt na linii JSW – minister energii na tle odwołania prezesa spółki i losów funduszu stabilizacyjnego w JSW. Plany budowy nowych kopalń pozostają na papierze, co wyraźnie kontrastuje z politycznymi zapewnieniami, że „węgla mamy na 200 lat”. Tymczasem w Unii trwa ostry spór o ambitną politykę klimatyczną, na razie Polsce udało się zablokować przyjęcie rozwiązań o neutralności energetycznej do 2050 r., bardzo niekorzystnych dla naszej energetyki opartej na węglu kamiennym, ale nie wiadomo na jak długo. Ceny praw do emisji CO2 pozostają wysokie na poziomie ok. 25 euro za tonę, co bije w ceny prądu i wyniki finansowe całej energetyki.

Rynek „króla i żebraka”

Na giełdzie jest powiedzenie, że rynek surowcowy jest rynkiem „króla i żebraka”. Kiedy jest świetna koniunktura na węgiel, ropę czy miedź, czyli „rynek króla”, to producenci dobrze zarabiają, nawet ci najgorsi i najmniej wydajni. Ale ceny surowców są związane z cyklami koniunkturalnymi i kiedy wahadło wychyla się w drugą stronę, to mamy „rynek żebraka” ze spadającymi na łeb na szyję cenami surowców. To brutalny moment prawdy dla producentów. Kto wykorzystał koniunkturę na inwestycje i obniżenie kosztów i ma finansowe zaskórniaki, ten ma szanse przetrwać na trudnym rynku, wyczekując jak kania dżdżu kolejnego cyklicznego „rynku króla”. Kto wykorzystał wysokie ceny do zapudrowania słabo prowadzonych biznesów, nie odłożył zysków, tylko je przejadł, ten stanie wobec ryzyka bankructwa.
I taki scenariusz szykuje się po raz kolejny dla polskiego górnictwa. To bolesne i kuriozalne zarazem, bowiem przerabialiśmy to już kilka lat wcześniej i nie wyciągnięto żadnych wniosków (tak samo jak z serii bankructw związanych z budową dróg na Euro 2012, nie zrobiono później nic, aby wprowadzić rozsądną rewaloryzację kontraktów). Na początku 2015 r. największa spółka górnicza Europy – Kompania Węglowa – stanęła na progu bankructwa, uginając się pod wielomiliardowym długiem. Po kilku latach dramatycznych spadków cen węgla energetycznego z poziomu 130 dol. do zaledwie 50–55 dol. za tonę okazało się, że przy wysokich kosztach wielu krajowych kopalń dalsze prowadzenie tego biznesu czysto rynkowo się po prostu nie opłaca. Upadek Kompanii Węglowej stał się – oczywiście jak zawsze w takich sytuacjach na Śląsku – problemem politycznym. Wybuchły protesty społeczne, podsycane przez polityków opozycyjnego PiS, co było jednym z powodów utraty poparcia politycznego w tym regionie przez rząd PO-PSL na kilka miesięcy przed wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi w 2015 r.
Związkowcy z kopalń otwarcie poparli opozycję, obiecującą pomoc państwa i sanację branży, zawiązując niepisany pakt: praca i kasa za głosy. Mimo że przestraszeni politycy PO-PSL zrezygnowali z planu likwidacji części kopalń, nic nie mogli już wskórać na Śląsku. Jednak w efekcie politycznie branża górnicza okazała się po raz kolejny zbyt duża, aby upaść i rozpoczęła się akcja ratunkowa kierowana przez państwo. Zrealizowano plan powołania na gruzach Kompanii Węglowej nowej spółki – Polskiej Grupy Górniczej. Do ratowania górnictwa zaprzęgnięto energetykę, mimo że godziło to w interesy akcjonariuszy mniejszościowych spółek giełdowych, które resort energii zaczął traktować jak państwowe folwarki, doprowadzając do przeceny na giełdzie i oskarżeń o łamanie zasad corporate governance.

Cudowne uzdrowienie

I oto nagle stał się cud! Po przejęciu władzy przez PiS wyniki górniczych spółek zaczęły się poprawiać. Tyle że za tym cudem stał przede wszystkim wzrost cen węgla na światowych rynkach, i to o ponad połowę. Nagle nierentowne kopalnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczęły przynosić zyski, a górnicy domagać się podwyżki płac, wypłat nagród ekstra z zysków oraz przywrócenia przywilejów zawieszonych na czas kryzysu. Niestety, nikt uczciwie nie powiedział im wtedy, że tłuste lata trzeba przede wszystkim wykorzystać na zmiany systemu pracy (np. na siedem dni w tygodniu), obniżenie kosztów pracy i powiązanie ich z wydajnością, zwiększenie nakładów inwestycyjnych, robotyzację i automatyzację. Zamiast tego mieliśmy blisko czteroletni flirt władzy politycznej z zadowolonymi z siebie i swojej siły związkowcami, dla których rachunek ekonomiczny jest ostatnim rachunkiem, jaki biorą pod uwagę. Na pierwszym miejscu są ich płace i przywileje, niezależnie od tego, czy górnicza spółka przynosi zyski czy straty.

Cena tony węgla prawdę powie

Sęk w tym, że za chwilę nie będą miały znowu z czego płacić, ponieważ na rynkach światowych trwa w najlepsze przecena węgla energetycznego. Od początku roku notowania obniżyły się już z grubsza o jedną trzecią i dotarły do poziomu 65 dol. za tonę (przed rokiem dochodziły do ok. 100 dol.). To bardzo niebezpiecznie blisko poziomu 50–55 dol., przy którym nieopłacalne jest wydobycie węgla w wielu polskich kopalniach obciążonych potężnymi kosztami pracy i w coraz trudniejszych warunkach geologicznych. Jeśli ceny węgla nie odbiją, a mało na to wskazuje, to będziemy mieli powtórkę sprzed zaledwie kilku lat. Górnicy znowu będą grozili, że pojadą na Warszawę, a nawet w niej zostaną, a politycy rządzącej partii będą gorączkowo kombinować, jak by tu dosypać kasy do upadających kopalń, nie narażając się w Unii na zarzut pomocy publicznej. W ten sposób kończy się kolejny flirt polityki i górnictwa. Reformy górnictwa jak nie było, tak nie będzie, dopóki będzie polityczna.
Tymczasem atmosfera wokół branży robi się wręcz duszna, nie tylko w Polsce. Kolejne wielkie międzynarodowe banki odmawiają finansowania górnictwa i energetyki opartej na węglu, firmy ubezpieczeniowe nie chcą ich ubezpieczać, a wielkie fundusze nie chcą mieć w portfelach akcji i udziałów w brudnych przedsiębiorstwach. Polityczne wahadło po ostatnich wyborach w Unii wskazuje, że ruchy zielonych rosną w siłę, więc Unia będzie – czy nam się to podoba czy nie – parła w kierunku klimatycznej neutralności, bo dzięki temu zdobywa się głosy wyborców, przynajmniej na zachodzie Europy. A my pozostaniemy w węglowym i klimatycznym skansenie, który może nie wytrzymać kolejnych wzrostów cen uprawnień do emisji CO2 i spadku cen węgla energetycznego. Wtedy naprawdę rozpocznie się „rynek żebraka”, którego górnictwo u nas nie przeżyje.
Z interwencją państwa, które może zmagać się wówczas ze spadkiem wzrostu gospodarczego, może być problem nie tylko ze względu na niedozwoloną pomoc publiczną, lecz także ograniczone środki. Tak czy siak lata dobrej koniunktury w górnictwie zostały zaprzepaszczone i to się zemści. Związkowcy z kopalń doskonale o tym wiedzą, i choć są współwinni wzrostowi kosztów w tej branży, to zapobiegliwie politycznie biją na alarm. Tyle że tym razem na ratowanie górnictwa może być nas nie stać.