Rząd Theresy May musi się liczyć z pozwem za to, że wielu obywatelom krajów Unii odmówiono głosowania w wyborach do europarlamentu.
O problemach z głosowaniem na Wyspach pisaliśmy w poniedziałkowym wydaniu DGP. Poruszyliśmy sprawę polskiego ogrodnika spod Londynu. Mężczyzna wypełnił niezbędne formularze, dbając o wszystkie procedury. 10 maja, kiedy od miesiąca było już wiadomo, że Wielka Brytania nie wyjdzie z Unii przed październikiem i że wybory do Parlamentu Europejskiego się odbędą, Polak dostał od Electoral Registration Office, czyli lokalnego biura organizującego głosowanie i pilnującego spisu wyborców, list, że zostanie razem żoną dopisany do listy 3 czerwca, czyli 10 dni po wyborach do PE (Wielka Brytania głosowała 23 maja). Dalej jest informacja, że zostanie dopisany wcześniej, o ile odbędą się jakieś wybory. I choć te miały miejsce, dopisany do spisu wyborców nie został.
Z przypadkiem tak ostentacyjnej dyskryminacji w podstawowych prawach obywatela Unii Europejskiej spotkało się wielu obcokrajowców mieszkających na Wyspach. John Halford, ekspert od prawa publicznego z londyńskiej kancelarii prawniczej Bindmans, powiedział dziennikarzowi „Guardiana”, że władze brytyjskie w dniu głosowania dopuściły się systematycznego, otwartego i na wielką skalę dyskryminowania obywateli UE, odmawiając im prawa do udziału w wyborach, a tym samym odbierając podstawowe prawo obywatelskie. – To się musi spotkać z konsekwencją. Idziemy z tym do sądu. Musimy dowieść, że obowiązują tu jeszcze rządy prawa – powiedział londyńskiemu dziennikowi.
Halford pracuje również przy kampanii społecznej The3million, której celem jest zaopiekowanie się Europejczykami mieszkającymi w Wielkiej Brytanii w wypadku brexitu oraz Brytyjczykami pracującymi na kontynencie. W niedzielę pod hasztagiem #DeniedMyVote ruszyła w internecie zbiórka pieniędzy na koszty prawne ewentualnego pozwu. W ciągu jednego dnia wpłynęło 40 tys. funtów (195 tys. zł). Skarżących będzie reprezentować m.in. doświadczona adwokatka Anneli Howard. Jej zdaniem mogło dojść do wielokrotnego złamania Traktatu o Unii Eurpejskiej oraz praw pokrewnych. Przede wszystkim art. 20 owej umowy, regulującej zasady działania Wspólnoty. Jest w nim napisane, że obywatele UE mają takie same prawo do udziału w wyborach w danym kraju, w którym zamieszkują i pracują, jak urodzeni na miejscu.
Władze w Londynie miały dość czasu, by tej dyskryminacji zapobiec. Ale nie zrobiły nic. A czasu było wystarczająco dużo. Wspomniany list z Electoral Registration Office do polskiego obywatela przyszedł na tyle wcześnie, że można było zamknąć procedurę bez zwlekania albo dodatkowych warunków. Odprawianie obywateli UE z kwitkiem sprowadza się do tego, że obcokrajowcy musieli wypełnić formularze EC6 oraz UC1 i określić się, czy będą głosować tu, czy w swoich ojczystych krajach. To, czy specjalnie przeciągano czas, zostanie dowiedzione dopiero przed sądem, ale tropy są trzy. Po pierwsze, urzędnicy nie informowali wyborców o konieczności wypełnienia drugiego z formularzy. Po drugie, nie wysyłali ich na czas. Po trzecie, zwlekali z rejestracją osoby, która odesłała drugi z formularzy.
Celem #DeniedMyVote będzie przyjrzenie się indywidualnie każdemu przykładowi dyskryminacji i walka o finansowe zadośćuczynienie za nierówne traktowanie, koszty emocjonalne z tego wynikające oraz niepotrzebne wydatki. Do redakcji „Guardiana” przyszło już ponad tysiąc listów od ludzi, którym odmówiono udziału w wyborach. W ich obronie stanął laburzystowski poseł do Izby Gmin David Lammy, który powiedział że to, co się wydarzyło w wyborczy czwartek, to finał trzyletniej kampanii dyskryminacyjnej wymierzonej w ludzi z Europy, szczególnie Wschodniej, których się publicznie obraża, odbiera prawo do wypowiadania się i ostentacyjnie sugeruje, by wracali do domów.
– Nie możemy pozwolić, by traktowano ich jak obywateli drugiej kategorii, wprowadzano faktyczną segregację i podobne formy dyskryminacji, dlatego musimy wreszcie pojść z tym do sądu – powiedział „Guardianowi” jeden z założycieli The3million Nicolas Hatton. W miniony weekend głos na ten temat zabrał szef brytyjskiej Komisji Wyborczej Bob Posner. Przyznał, że doszło do nieprawidłowości, ale zrzucił winę na administrację rządową, że ta była nieprzygotowana do organizowania wyborów w ostatniej chwili, choć wiedziała, że brexit – pierwotnie planowany na noc z 29 na 30 marca – może się odroczyć.
„W najbliższych tygodniach i miesiącach będziemy zbierać wszystkie informacje o nieprawidłowościach i przygotujemy raport na temat minionych wyborów. Z całą pewnością wyciągniemy z tego lekcję. Od dłuższego zresztą czasu Komisja Wyborcza zwracała uwagę parlamentowi i rządowi, że trzeba zaktualizować procedury i dostosować je do obecnych potrzeb wyborców. A także egzekwować większą odpowiedzialność od lokalnych władz, których zadaniem jest przygotowanie i przeprowadzenie głosowania. Najwyższy czas na zmiany” – napisał Bob Posner w oświadczeniu.