Biznes boi się ceł, zmian w podatkach i odstąpienia od regulacji UE, które ustandaryzowały prowadzenie działalności gospodarczej.
Cała Irlandia Północna wybiera ledwie trzech europosłów. Głosy alokuje się na mandaty systemem tzw. pojedynczego głosu przechodniego (PGP). Zwycięstwa mogą być pewne liderki list obydwu skrajnych obozów, czyli Martina Anderson z Sinn Fein (katoliccy nacjonaliści zrzeszeni we frakcji Zjednoczonej Lewicy Europejskiej) i Diane Dodds z demokratycznej Partii Unionistycznej (protestanccy lojaliści, w Brukseli niezrzeszeni, ale bliscy Sojuszowi Europejskich Konserwatystów i Reformatorów), zresztą deputowane mijającej kadencji. Dlatego kampania wyborcza w Belfaście i poza nim sprowadza się do walki o trzeci mandat. I mają na niego szanse reprezentanci trzech bardziej centrowych stronnictw: Colum Eastwood z Socjaldemokratycznej Partii Pracy, Danny Kennedy z Ulsterskiej Partii Unionistycznej oraz Naomi Long z liberalnego Przymierza. Przeprowadzone w przedwyborczy weekend sondaże nieco faworyzują tę ostatnią. Jednak ktokolwiek z nich wygra, będzie – w przeciwieństwie do dwóch wspomnianych na początku kobiet – uczestniczyć w Parlamencie Europejskim w głównym nurcie polityki i wspierać establishment.
– Głosuję na Przymierze, zresztą tak samo jak w ostatnich wyborach samorządowych, żeby wyrazić w ten sposób swój sprzeciw wobec brexitu. Liberałowie są zagorzałymi „remainersami”. I przede wszystkim wobec kompletnego upadku lewicy, zresztą tak jak w Londynie, wyrażają interes młodszych pokoleń i nie oglądają się na przeszłość. Moim zdaniem i DUP, i Sinn Fein powinny zniknąć ze sceny politycznej, bo interesuje ich tylko permanentny konflikt – mówi DGP Stephen D. Aiken, właściciel salonu fryzjerskiego w Belfaście. Podobni jemu drobni biznesmeni bardzo boją się nowego podziału irlandzkiej wyspy, ceł, zmian w systemie podatkowym, a przede wszystkim odstąpienia od unijnych regulacji, które ustandaryzowały prowadzenie działalności gospodarczej.
Tymczasem główne partie mają mniej lub bardziej zbieżne stanowisko w sprawie brexitu, chociaż radykalnie przeciwstawne cele. – DUP po cichu liczy na to, że po zerwaniu z Unią Europejską uda się zacieśnić integrację z Londynem, wycofać się ze wszystkich osiągnięć dewolucji, czyli nadawania autonomii Irlandii Północnej i wrócić do status quo sprzed porozumień wielkopiątkowych – stwierdza w rozmowie z nami Muiris MacCarthaigh z Queen’s University w Belfaście. Radykalnie probrexitowe stanowisko DUP widać w ich na pozór dwuznacznych plakatach. Łączą się tam hasła „united means united” (zjednoczeni znaczy zjednoczeni) z „leave means leave” (wyjść znaczy wyjść). W tym przypadku chodzi o jedność ze Zjednoczonych Królestwem i twarde wyjście z Unii.
Sinn Fein z kolei, chociaż nie jest tak stanowcza na temat brexitu, uważa, że gdyby do niego doszło, w interesie Ulsteru jest zjednoczenie z resztą Irlandii. To jest jej podstawowy polityczny cel. Dlatego ludzie młodsi, bardziej przywykli do rzeczywistości europejskiej niż brytyjsko-irlandzkiego konfliktu, kibicują upadkowi i Sinn Fein i DUP.
Socjaldemokratyczna Partia Pracy też ma na agendzie pozostanie Wielkiej Brytanii w Unii, a jeśli to będzie niemożliwe, najbardziej miękki brexit, jaki można sobie wyobrazić. – Backstop (mechanizm pozwalający pozostać Irlandii Północnej w unii celnej) jest dla nas bardzo ważny. Nie chcemy fizycznej granicy z Irlandią. Rozwód uszkodziłby gospodarczo np. Derry, wycieńczone konfliktem miasto, które dzięki wspólnemu rynkowi przeżywa renesans – usłyszeliśmy w sztabie wyborczym Columa Eastwooda z SDPL.