Sam przeżyłem straszne rzeczy i rozumiem, o czym mówią inne ofiary porwań, jak musiały się czuć. Wiem, że często tracą wiarę w ludzi, w to, że ktokolwiek im pomoże - mówi w wywiadzie dla DGP Jean de Dieu Bukuru misjonarz ze zgromadzenia Ojców Białych Misjonarzy Afryki.
ikona lupy />
Magazyn. Okładka. 19.04.2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Kiedy papież mówi o handlu ludźmi…
To go nie rozumiecie.
Trochę tak. Handel niewolnikami to straszna historia, ale sprzed wieków.
To historia mojego życia. Sam byłem porwany, sam byłem niewolnikiem, a teraz próbuję przywrócić do życia ludzi, których udaje się oswobodzić z rąk handlarzy ludźmi.
Jak?
Mamy nieduże 25-osobowe schronisko w Nairobi, miejsce, do którego trafiają młode dziewczyny ze wszystkich stron. Nastolatki, niemal wszystkie mają nie więcej niż 20 lat.
Domyślam się, że to są dramatyczne historie.
Mieliśmy 14-latkę, którą wielokrotnie gwałcono, zmuszono do aborcji, potem znów wykorzystywano ją straszliwie, zaszła w ciążę po raz drugi i miała kolejną aborcję. Wtedy wyskoczyła przez okno, poraniona trafiła do ośrodka, gdzie okazało się, że ma AIDS.
Powiem brutalnie – to horror, ale to się dzieje zbyt daleko stąd, by nas głębiej przejąć.
To się dzieje tutaj, w Polsce, w Europie, wszędzie. Młodym dziewczętom oferuje się świetną pracę, a kończą w domach publicznych. Ale ma pan rację, w Afryce, w Azji to częstsze. To dotyczy 40 mln ludzi.
Więcej niż ma Polska.
Według danych FBI to największy czarny biznes po handlu bronią i narkotykami. Ogromne pieniądze, ogromne wpływy.
To młode dziewczyny, ale czy to możliwe, że po takim doświadczeniu…
Będą miały normalne życie? Tak, to możliwe. Większość z nich staje na nogi. To ważne, bo staramy się tych dziewczyn od siebie nie uzależniać, chcemy, by radziły sobie same. Niektóre kończą nie tylko szkoły średnie, ale i uniwersytety, mają swoje życie.
A jak porwano ojca?
Byłem dzieckiem, nie miałem jeszcze 15 lat, kiedy do naszego szkolnego internatu wtargnęli rebelianci, wyrzucili nas z łóżek i bijąc uprowadzili nocą do swej bazy.
Czego chcieli, bo przecież nie okupu?
Nie, chcieli niewolników. Część z nas miała zostać żołnierzami, część miała im służyć. Mój koszmar trwał kilka miesięcy, a i tak kilku chłopców tego nie przeżyło. Któregoś dnia trzech chłopaków uciekło. Złapali ich następnego dnia. Zwołano wszystkich, kazali usiąść wkoło. Zatłukli tych chłopców kijami na śmierć.
Matko…
Po prostu zabili ich kijami, całą trójkę. Bo nie byli ludźmi, tylko niewolnikami.
Nie potrafię sobie tego wyobrazić.
To byli nasi bracia z niższego seminarium, razem mieszkaliśmy, razem się modliliśmy, uczyliśmy, jedliśmy, spaliśmy w jednym dormitorium w internacie. I teraz musieliśmy patrzeć, jak ich mordują.
Zacznijmy od początku. Jak ojciec tam trafił?
Na początku muszę wyjaśnić, że pochodzę z Burundi, niedużego kraju…
Wielkości Wielkopolski.
W samym środku Afryki, 10 mln ludzi. Pan tam był, to wie: góry, dżungla, busz i jezioro Tanganika. Mieszkałem na północy, bliżej równika, tuż koło granicy z Rwandą, blisko Konga.
Ale to się nie wydarzyło we wsi ojca.
Kiedy miałem 12 lat i szedłem do szkoły średniej, powstała diecezja Bubanza, mniej więcej w połowie drogi między moją wioską a stolicą, Bujumburą. Diecezja założyła szkołę średnią dla chłopców, takie niższe seminarium duchowne. To była dobra szkoła, wielu chciało się dostać i miałem to szczęście, że mnie zakwalifikowano, zresztą mojego brata bliźniaka również.
Tam zastała was wojna domowa.
W Burundi, podobnie zresztą jak w Rwandzie, jest 80 proc. Hutu i kilkanaście procent Tutsi, ale przez lata to oni byli elitą. W 1993 r. kontrolowana przez nich armia zamordowała wywodzącego się z Hutu prezydenta Ndadaye. Na wieść o tym Hutu zaczęli walczyć z Tutsi i doszło do regularnej wojny domowej.
Wojna kieruje się swoimi prawami i już nikt nie patrzy, kto jest kim.
Tak było u nas. Tam, gdzie mieszkaliśmy, w północno-zachodniej części, była baza jednej z grup partyzanckich Hutu. Z początku w szkole było dość bezpiecznie, Kościół cieszył się w Burundi dużym autorytetem, szacunkiem, większość ludzi – partyzantów także – to katolicy. Nikt nie sądził, że ktokolwiek odważy się zaatakować seminarium. Ale terror wokół narastał.
I przestało być tak bezpiecznie?
Słyszeliśmy dobiegające z dżungli strzały, wiedzieliśmy, co się dzieje. Większość szkół z internatem została zamknięta, a uczniów wysłano do domów, bo dyrekcje nie były w stanie zagwarantować bezpieczeństwa. My ostatnie egzaminy zdawaliśmy, śpiąc w buszu. Uciekaliśmy tam co wieczór, najlepsze były plantacje kawy, gdzie były rozłożone maty. Codziennie rano wracaliśmy do szkół. Ale w nowym roku szkolnym już nie spaliśmy w buszu, tylko w internacie.
I wtedy to się stało.
To był kwiecień, niedzielny wieczór. Poszliśmy spać. Obudziło mnie bicie. Otworzyłem oczy i zobaczyłem człowieka z karabinem, który mówił: „Pakuj wszystko, co masz!”. Byłem przerażony, ale robiłem, co każą. Spakowałem się i wyrzucili nas na zewnątrz, do szeregu. Bagaże na głowę i kazali iść. „Każdy, kto nie będzie chciał iść, zostanie zastrzelony”.
Daleko szliście?
Wyszliśmy o północy, rano dotarliśmy do strefy kontrolowanej przez rebeliantów. Tuż po południu, po 12 godzinach marszu, byliśmy na miejscu.
Czyli gdzie?
W bazie rebeliantów w buszu, z naprędce skleconymi szałasami.
Co wam mówili?
To były sprzeczne komunikaty. Raz mówili: „Przejdziecie szkolenie i zostaniecie żołnierzami”, by zaraz potem dodawać, że w zasadzie nie potrzebują już rebeliantów, bo wojna tak naprawdę została wygrana. Kilka godzin później ci, którzy nas przyprowadzili, zniknęli, a do bazy przyszła duża grupa rebeliantów i zaczął się prawdziwy horror. Zaczęli nas bić i zastraszać. Ja miałem 14 lat, ale byli z nami chłopcy dwa, trzy lata młodsi. Strasznie płakali, ale im bardziej płakali, tym bardziej byli bici.
Ilu was było?
Porwano 85 uczniów, lecz postanowili nas podzielić na dwie części: na żołnierzy i tych, którzy będą dbali o bazę, o jedzenie, o wodę, będą sprzątali. Mnie i brata wzięli do tej drugiej grupy.
Co robiliście?
Wysyłano nas do buszu po drzewo, po jedzenie, musieliśmy gotować. A potem wrzask: „Dzisiaj gotowaliście źle!”, i rzucano nas na ziemię, kopano.
Cały czas was tak traktowano?
Budzono nas o drugiej w nocy biciem i krzykami. Mimo że nie mieliśmy być żołnierzami, to robili nam poranną zaprawę: kazali nam biegać, skakać, robić przysiady, wszystko przy nieustającym biciu. Ono towarzyszyło nam później przez cały dzień. Musieliśmy to przechodzić dzień w dzień, ten sam koszmar. Bito nas zupełnie bez powodu, wszystko po to, by nas złamać, by wywołać stan rezygnacji. Szybko zrozumieliśmy, że nie jesteśmy żadnymi rekrutami ani pomocnikami. Byliśmy niewolnikami, ludźmi pozbawionymi jakichkolwiek praw. Mogli z nami zrobić wszystko, mogli nas zabić, mogli pobić bez powodu.
Tych trzech próbowało uciec.
To było pierwsze, co usłyszeliśmy: każda próba ucieczki będzie karana śmiercią. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, nie wiedzieliśmy, dokąd uciekać. Jeśli coś mi pomagało w tym obozie, to modlitwa, pieśń drogi krzyżowej, której nauczyła mnie mama. Towarzyszyła mi cały czas.
Wasze rodziny wiedziały o tym, że was porwano?
Dowiedzieli się z radia, ale cóż mogli zrobić? To byli uzbrojeni rebelianci, kto miałby nas uwolnić?
Kilkunastoletni chłopcy z daleka od domu. Tęskniliście?
Potwornie, wielu traciło nadzieję, że jeszcze zobaczymy bliskich. Dziś to nie brzmi tak dramatycznie, bo co to jest cztery miesiące, skoro ludzi więziono latami, ale to było 120 dni bycia niewolnikiem.
Planował ojciec ucieczkę?
Nie, wyznaczono mnie do grupy, która szła w konwoju do Kongo. Tam, po drugiej stronie granicy, rebelianci mieli swoje zaplecze, swoje szpitale, stamtąd brali broń i amunicję. Dali nam wielkie pakunki, które musieliśmy nieść do granicy, inni nieśli rannych. Szliśmy nocą, potwornie się baliśmy, bo gdybyśmy napotkali oddziały wiernej rządowi armii, zabiliby nas od razu.
Udało się?
Doszliśmy do granicy, stamtąd zabraliśmy inne paczki i zaczęliśmy wracać. Jak dotarliśmy w spokojniejsze, kontrolowane przez rebeliantów tereny, zatrzymaliśmy się, bo szliśmy dwa dni bez niczego do jedzenia. Część z nas posłano do wsi po jakiś prowiant, a my pilnowaliśmy pakunków. Tamci wrócili najedzeni, ale nam nic nie przynieśli. Musieliśmy sami ruszyć do wsi. Wtedy zdecydowałem się uciec.
Nie bał się ksiądz?
Bałem się potwornie, ale pomyślałem, że my jesteśmy dla nich nic nie warci, nawet jeść nam nie dadzą. Mogą nas zabić w każdej chwili, nie jesteśmy dla nich ludźmi. U partyzantów czekała mnie pewna śmierć, pytanie tylko kiedy.
Więc ucieczka?
Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Wszyscy byliśmy ogoleni na łyso, każdy, kto nas spotykał, wiedział więc, kim jesteśmy. Bałem się potwornie, ale ruszyłem. Nie do wsi, tylko jak najdalej z tego miejsca, nikomu nic nie mówiłem, tylko uciekałem.
Ale dokąd?
Nie wiedziałem, gdzie jestem. Po ruchu słońca poznawałem kierunki świata i wiedziałem, w którą stronę się kierować. Mijałem opustoszałe wsie, bez śladu życia.
Co się stało z ludźmi?
Część wymordowano, część uciekła. To robiło potworne wrażenie. Pierwszą noc spałem na drzewie. Rano ruszyłem dalej, kolejną noc spędziłem w opuszczonej chacie.
Co ksiądz jadł?
Głównie banany, bo w Burundi rośnie ich mnóstwo, ale znalazłem też maniok, jakieś inne owoce. Nie miałem czasu na gotowanie, zresztą bałem się, że mnie znajdą. I rzeczywiście drugiego dnia zobaczyłem trzech rebeliantów idących drogą. Schowałem się za drzewami, serce mi waliło jak młot. Potworny strach, że zaraz mnie znajdą i zabiją. I w tej ostatniej chwili życia pomyślałem o bracie bliźniaku. Po chwili usłyszałem jego głos.
Halucynacje?
Nie, to był on! Mój brat bliźniak też uciekł! Został w bazie partyzantów, nie poszedł do konwoju i razem z kolegami uciekli stamtąd. Spotkałem ich na drodze do domu! Jeden z nich znał drogę, to nas uratowało.
Doszliście do domu razem.
Matka płakała, reszta rodziny bardzo się cieszyła. To było niesamowite szczęście.
A potem?
Po skończeniu szkoły wstąpiłem do Ojców Białych Misjonarzy Afryki.
To, że ksiądz jest czarnym ojcem białym…
(śmiech)
To jeszcze nic, ale w Polsce misjonarz wciąż kojarzy się z Europejczykiem.
Od dawna tak nie jest, że to tylko Europejczycy. Studiowałem w Ghanie, gdzie musiałem nauczyć się angielskiego w miesiąc. Miałem tylko tyle czasu przed rozpoczęciem roku akademickiego, a w Burundi uczyłem się po francusku.
Dla nas Afryka to jedna wielka wioska, ale z Burundi do Ghany to z 5 tys. km, dalej niż stąd do Portugalii.
Studiowałem w Ghanie, Zambii, potem posłano mnie do Mozambiku, gdzie musiałem nauczyć się portugalskiego i jednego z lokalnych języków. Na studia teologiczne wysłano mnie na cztery lata do Jerozolimy, gdzie uczyłem się etiopskiego, bo w wakacje jeździłem do Etiopii.
Nie chcę wiedzieć, ile ojciec zna języków, bo mnie to zawstydza.
W każdym razie myślałem, że to już koniec moich studiów, ale po sześciu latach w Mozambiku przełożeni wysłali mnie na kolejne studia podyplomowe na uniwersytet do Nairobi. Ponieważ studiuję stosunki międzynarodowe i prawa człowieka, to większość moich koleżanek i kolegów z roku to dyplomaci.
Trochę odmienne towarzystwo od tego, z którym ojciec pracuje.
Oj tak, chociaż zostałem tu wysłany właśnie ze względu na moje osobiste przeżycia.
Zostanie ojciec ważnym profesorem, może kościelnym dyplomatą…
Nie sądzę. Moim powołaniem jest bycie z tymi, którym nikt nie chce pomóc, z pozostawionymi sobie.
Tutaj trafił ojciec na Polaka.
Radek Malinowski mieszka w Kenii od lat, wykłada tutaj i założył fundację HAART, która walczy z handlem ludźmi. Radek współpracował wcześniej z Ojcami Białymi i tak zetknęliśmy się w Nairobi.
Jak takie dzieci trafiają w ręce handlarzy?
Czasem są to sieroty, czasem biedni uchodźcy, ale bywa i sposób najprostszy – są rekrutowani w wioskach, gdzie wmawia się im i ich rodzinom, że w mieście czeka na nich miła i lekka praca. Jeśli jeszcze przy okazji taki pośrednik ma jakieś prezenty dla tych młodych ludzi i ich rodziców, to ma duże szanse.
I co?
Najczęściej trafiają do wielkiego miasta, do domów publicznych. Dziewczęta są więzione, bite, wykorzystywane na najobrzydliwsze sposoby. Załamane, zawstydzone, pozbawione nadziei, nie mają pieniędzy.
Jakim cudem o was wiedzą?
Z organizacji pozarządowych, czasem podpowiada im policja lub inne służby, które walczą z handlarzami niewolników, dzwonią do nas z lotniska, różnie.
I co dalej?
Pomagamy im we wszystkim. Zaczynamy od zapewnienia bezpieczeństwa, bo handlem ludźmi zajmują się poważni bandyci, grube ryby. Oni próbują odzyskać kogoś, kogo uważają za swoją własność, a my staramy się tych ludzi rozlokować w bezpiecznych miejscach poza naszym schroniskiem.
Ale prawdziwa praca z ofiarami zaczyna się później.
Tak, załatwiamy z nimi wszystkie sprawy z policją, z urzędami, pomagamy znaleźć lekarzy. Niektóre z nich są zarażone wirusem HIV, inne są po prostu chore i zaniedbane. Bardzo ważna jest pomoc psychologiczna.
Jaki jest jej finał?
Jeśli to możliwe, to szukamy rodzin, choć czasem to one sprzedały te dziewczęta handlarzom, więc nie ma mowy o powrocie. A nawet jeśli niektóre mogą wrócić, to jak? Bez niczego, pohańbione, zranione? Do tego nie możemy dopuścić, bo byłyby naznaczone, stygmatyzowane w swoich społecznościach.
Więc jakie jest wyjście?
Wysyłamy je do szkół z internatem, by mogły zdobyć wykształcenie. To nie jest łatwe, bo brakuje nam pieniędzy na czesne w tych szkołach.
Jak się ojciec odnajduje w tym wszystkim?
To, że sam byłem porwany, często pozwala mi chyba lepiej trafić do tych dziewcząt. Sam przeżyłem straszne rzeczy i rozumiem, o czym mówią, jak musiały się czuć. Wiem, że często tracą wiarę w ludzi, nie wierzą, że ktokolwiek będzie dla nich dobry, pomoże im.
Bo spotkał je koszmar?
W końcu tracisz wiarę w samego siebie, w to, że jesteś coś wart, że twoje życie ma jakikolwiek sens. Kiedy te dziewczęta do nas trafiają, nie czują się nawet ludźmi. Są obiektami, są towarem. I tak też patrzą na siebie.
Straszne.
I my mamy doprowadzić do tego, by siebie na nowo szanowały, zaakceptowały, zyskały wiarę w siebie, zaczęły mieć jakieś plany na przyszłość. Proszę mi wierzyć, na początku to się wydaje niemożliwe.
I na czym polega rola ojca?
Myślę, że moim powołaniem jako księdza jest dawanie nadziei tym ludziom. Towarzyszę im w odnajdywaniu siebie, w przywracaniu szacunku do siebie. Jako ksiądz i jako człowiek z podobnymi doświadczeniami wierzę, że dzięki Bogu, że z jego pomocą jest to możliwe.