Nie sen jest najgorszy, najgorsze jest przebudzenie, pisał Julio Cortázar w „Grze w klasy”. Właśnie trwa przebudzenie związane ze stanem finansów państwa, które – w zależności, jaka jest w danym momencie mądrość etapu – są w historycznie najlepszej kondycji albo właśnie się wyczerpują. To drugie oznaczałoby, że jest jednak słabo, skoro w kilka tygodni z budżetowego nieba lądujemy w fiskalnym czyśćcu.
Z kampanii wyborczej PiS z 2015 r. pamiętamy Polskę w ruinie i wstawanie z kolan. Podnieśliśmy się z nich szybko, bo już pół roku po wyborach było nas stać na ponad 20 mld zł na nowe świadczenie wychowawcze, czyli program 500+. Później coraz bardziej wyprostowany suweren wspinał się już na palce z dumy, widząc, jak VAT szerokimi strumieniem napełnia kasę państwa, na nic nie brakuje i tylko zawodowi malkontenci z „ulicy i zagranicy” dostrzegali, że praworządność coś nam szwankuje, kornik się rozzuchwalił, a puszcza szumi jakby ciszej.
Chwaląc się przez trzy lata tym, że każdy wzrost dochodów podatkowych to zasługa działań rządu, celebrując miesięczne nadwyżki budżetowe i podkreślając społeczną wrażliwość, PiS coraz mocniej rozbudzał społeczne oczekiwania. Nawet bez tego rosłyby one, ale przy politycznej retoryce, że oto stajemy się państwem opiekuńczym na wzór Skandynawii, krainą mlekiem i miodem płynącą, mają uzasadnienie. Skoro stać nas na 500+, wzrost emerytur minimalnych czy 1,26 mld zł dla mediów publicznych, to znaczy, że dość ustawić się w kolejce do premiera Mateusza Morawieckiego i dla wszystkich starczy.
Gdy Jarosław Kaczyński zapowiadał półtora miesiąca temu, że znów są pieniądze, dużo pieniędzy na kolejny pakiet obietnic, to nauczyciele więcej zachęt nie potrzebowali. Skoro jest ponad 10 mld zł dla emerytów, można zlikwidować PIT dla osób do 26. życia, a rodzina jest tak wielkim priorytetem, że da się wysupłać nawet 20 mld zł na wypłatę 500 zł na pierwsze dziecko, to na pewno i dla nich miliardy się znajdą. Rządzący – wbrew sygnałom, jakie płynęły od minister finansów Teresy Czerwińskiej – wiele wysiłku wkładali w ostatnich tygodniach w udowodnienie wszystkim, że pieniądze są, budżet udźwignie dodatkowo 40 mld zł wydatków rocznie. Skoro można, no to dla nauczycieli też się znajdzie, tylko potrzebna jest wola.
Wtedy to dowiedzieliśmy się od premiera, że w finansach publicznych rząd doszedł do ściany. Do ściany doszedł już bez piątki Kaczyńskiego, bo ta właściwie ścianę burzy. Lekarze rezydenci, nauczyciele nie załapali się w takim stopniu jak wiele innych grup na państwo dobrobytu, które PiS chce zbudować. Inne grupy społeczne za chwilę ustawią się w kolejce i też będą chciały być beneficjentami solidarności budżetowej, którą szafuje PiS. Jednak dopóki partii rządzącej nie wyjdzie w badaniach, że warto na ten głos postawić jakąś sumę z budżetu, będą musieli odejść z kwitkiem. Jeśli rząd zacznie pytać, komu ma zabrać, żeby dać nauczycielom, to może warto postawić pytanie, komu nie trzeba było dawać, żeby wystarczyło tam, gdzie wsparcie jest najważniejsze.
Oczywiście nauczyciele mogą sobie zafundować dziecko i dostawać ekstra 500 zł, z nowego unijnego budżetu będą pieniądze na trzodę chlewną i bydło, nie ma więc przeszkód, aby uruchomić przyszkolne gospodarstwa rolne, takie nowe PGR-y. Mogą też obok pracy od poniedziałku do piątku poszukać weekendowego zatrudnienia w prywatnych szkołach albo w innej branży: gastronomii czy handlu. Możliwości przed nimi nieograniczone. Później jednak wszyscy będziemy narzekali na kolejne roczniki wychodzące ze szkół, w których uczą zdemotywowani, słabo opłacani ludzie, którzy trafili tam z przypadku. Oświata wymaga reformy, ale to nie może być wymówka przed blokowaniem godziwych podwyżek dla nauczycieli dzisiaj. Nasz Sejm jest najlepszym dowodem na to, że z edukacją mamy od lat problem. Może jest też wytłumaczeniem, dlaczego niewielu polityków chce cokolwiek w oświacie zmienić.