Bruksela ma dylemat: jak pójść Brytyjczykom na rękę i po raz kolejny przedłużyć ich członkostwo w UE, jednocześnie nie strzelając sobie w stopę.
To będzie temat numer jeden dzisiejszego szczytu Rady Europejskiej, podczas którego premier Theresa May zaapeluje do liderów unijnych o zgodę na kolejne odsunięcie rozwodu w czasie. Bez kompromisu z piątku na sobotę o północy dojdzie do twardego brexitu.
Izba Gmin zobligowała wczoraj brytyjską premier May do wystąpienia o przedłużenie członkostwa do 30 czerwca. – Opcja ta jest dziś mało realna. Wszyscy w Brukseli są zmęczeni przeciągającą się farsą – przekonuje źródło DGP w Brukseli. Nasz rozmówca twierdzi, że May musi przedstawić przekonujący plan, aby unijni przywódcy rozważyli przedłużenie terminu wyjścia w ramach art. 50. Jest również realny inny wariant. TSUE nie znalazł prawnych przeszkód do tego, by Londyn po prostu i wycofał się z negocjacji rozwodowych bez konieczności potwierdzenia tego przez liderów pozostałych 27 państw na Radzie Europejskiej.
– Bacznie przyglądamy się wewnętrznej sytuacji politycznej w Wielkiej Brytanii i nie da się wykluczyć, że wskutek pata negocjacyjnego i szachowania się przez obie główne partie w Izbie Gmin odbędą się przyspieszone wybory już pod nowym przywództwem torysów. Tak by się mogło zdarzyć, gdyby Theresa May zgodziła się na nowe głosowanie w sprawie wotum zaufania dla jej rządu i po bardzo możliwej przegranej poprosiła o rozwiązanie parlamentu. Wynik wyborów otworzyłby drogę do nowego rozdania i np. zarządzenia kolejnego referendum albo po prostu przegłosowania unieważnienia art. 50 – dodaje nasz rozmówca.
Politycy na kontynencie zaczęli się jednak obawiać, że Londyn wykorzysta dany mu czas na polityczny szantaż, grożąc wetem wobec ważnych decyzji (np. budżetowych) w zamian za ustępstwa ze strony Brukseli. Groziłoby to paraliżem Unii.
Obawa ta nie jest bezzasadna, zwłaszcza biorąc pod uwagę słabą pozycję Theresy May. Schedę po niej może objąć polityk wywodzący się z eurosceptycznego skrzydła torysów, który bez skrupułów zacząłby paraliżować funkcjonowanie UE. Co więcej, nie jest to scenariusz, o którym szepcze się na brukselskich korytarzach. Mówią o tym głośno brytyjscy politycy.
– Staniemy się koniem trojańskim wewnątrz UE. Nowy rząd z kimś pokroju Borisa Johnsona lub Dominica Raaba na czele może zawetować wasz budżet, plany głębszej integracji militarnej lub jakikolwiek inny pomysł . Staniemy się Perfidnym Albionem, tyle że na sterydach – groził wczoraj eurosceptyczny poseł Mark Francois, wykorzystując dawne określenie na Wielką Brytanię, popularne zwłaszcza we Francji.
Od ubiegłotygodniowej sugestii przewodniczącego RE Donalda Tuska, że Brytyjczycy powinni otrzymać nawet roczne przedłużenie, politycy na kontynencie zastanawiają się więc, jak uchronić się przed Perfidnym Albionem. Rozważane są różne scenariusze, jak na przykład pisemna deklaracja May, że do momentu wyjścia z Unii ona lub jej następca będą głosować tak jak większość krajów UE.
Dyplomaci zastanawiają się również nad tym, jak zmusić Londyn do przeprowadzenia ewentualnych eurowyborów. Obawa jest bowiem taka, że jeśli torysi przepadną z kretesem w wyborach lokalnych na początku maja, to przy Downing Street 10 spadnie apetyt na organizację euroelekcji. Rozważany jest także wariant, aby przedłużyć członkostwo Londynu na dłużej, ale podzielić ten okres na części; na zakończenie każdej unijna „27” po prostu podejmowałaby decyzję, czy przedłużyć o kolejną czy nie.