Nie tylko polskie partie wystawiają w wyborach europejskich swoje najlepsze nazwiska. Podobnie dzieje się w innych krajach Unii.
Ten rok wyborczy może być najważniejszym w dotychczasowej historii III RP. Wiedzą o tym liderzy dwóch najważniejszych ugrupowań, którzy nie zamierzają ryzykować porażką w walce o brukselskie mandaty. Ta bowiem mogłaby ich pociągnąć w dół przy znacznie ważniejszym, jesiennym rozdaniu, gdy Polacy zdecydują, kto będzie zasiadać w parlamencie.
Prawo i Sprawiedliwość posyła do Parlamentu Europejskiego swoją polityczną czołówkę, przede wszystkim szefa MSWiA Joachima Brudzińskiego, wicepremier Beatę Szydło oraz rzeczniczkę partii i wicemarszałek Sejmu Beatę Mazurek. Koalicja Europejska, na której czele stoi lider PO Grzegorz Schetyna, idzie jeszcze dalej i wymienia swoich wytrawnych eurokratów, którzy mają w Brukseli sporo do powiedzenia, na osoby bardzo dobrze znane, jak byli premierzy – Ewa Kopacz, Marek Belka – i debiutująca w polityce szefowa Polskiej Akcji Humanitarnej Janina Ochojska, jednak unijnej rutyny nieposiadające. Swoje, dotąd pewne miejsca, muszą im odstąpić szanowani eksperci – Jan Olbrycht, Danuta Jazłowiecka czy Danuta Huebner.
Podobne ruchy mają też miejsce w innych państwach członkowskich UE. Rewolucja szykuje się w Niemczech. Krajową listę koalicyjnych socjaldemokratów poprowadzi była sekretarz generalna SPD Katarina Barley, minister sprawiedliwości w rządzie Merkel. Miejsca musiał jej ustąpić europoseł od czterech kadencji Udo Bullmann, od roku lider klubu Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów w PE. Wszystko wskazuje na to, że o poparcie dla stronnictwa ma powalczyć ktoś znacznie bardziej rozpoznawalny, kogo kompetencje w polityce brukselskiej są drugorzędne. Stawka jest bardzo wysoka, bo SPD dołuje w sondażach i może stracić aż 11 z 27 mandatów, jakie ma w PE. Z list lewicy wypadł też Elmar Brok, europoseł z najdłuższym stażem ze wszystkich. Tu powód jest bardziej polityczny. Brok słynie z krytyki Emmanuela Macrona i Angeli Merkel. Spiera się z nimi o to, że bagatelizują parlament w procedurze wyboru kandydata na szefa Komisji, tzw. Spitzenkandidaten.
Sytuacja we Francji jest nieco inna, ale to z oczywistego powodu. Prezydencka centrowa partia La République en Marche (Republika Naprzód) jest politycznym debiutantem i musi zawalczyć o silną reprezentację. Jej dotychczasowy klub w PE, niezrzeszony w żadnej z frakcji, ma sześciu członków, uchodźców z Partii Socjalistycznej i Republikanów. Macron jeszcze nie zdecydował, kto pociągnie jego listę, ale będzie to najprawdopodobniej minister zdrowia Agnes Buzyn lub minister sprawiedliwości Nicole Belloubet. Tak czy inaczej, rząd czeka rekonstrukcja. Prezydent chce grać rolę języczka u wagi w nowym rozdaniu i ostro negocjuje z Europejską Partią Ludową, na jakich warunkach En Marche mogłoby przystąpić do frakcji chadeckiej. Lansuje też kandydaturę Michela Barniera na szefa nowej Komisji, wbrew ustalonemu już Spitzenkandidaten – Manfredowi Weberowi z niemieckiej CSU. Tymczasem francuscy socjaliści znaleźli się w historycznym kryzysie. Partia, z której pochodzą tacy ojcowie Unii, jak Francois Mitterand i Jacques Delores, wedle ostatnich sondaży jest na granicy progu wyborczego.
W podobnej sytuacji co stronnictwo Macrona są dwie dominujące i współtworzące rząd siły polityczne Włoch: Ruch Pięciu Gwiazd i Liga. Oficjalnie nazwiska kandydatów podane zostaną za nieco ponad dwa tygodnie, ale już wiadomo, że szef MSW Matteo Salvini, który przewodniczy prawicowej populistycznej Lidze, wytypuje swoich najlepszych ludzi. Jego ambicją jest stworzenie najsilniejszego zaraz po chadekach klubu w Parlamencie Europejskim, do którego w styczniu zaprosił PiS.