Transakcję zaczęto planować na początku prezydentury. Po tym jak okazało się, że saudyjski dwór maczał palce w okrutnym zabójstwie dziennikarza „Washington Post” Dżamala Chaszukdżiego w konsulacie w Stambule, Rijad sporo jednak stracił w oczach amerykańskiej opinii publicznej, mediów i polityków obydwu partii. To jednak nie zmieniło podejścia Donalda Trumpa. Według kongresmenów ostatnia seria negocjacji odbyła się w minionym tygodniu. I to mimo ostrzeżeń, jakie zgłaszały wobec nich amerykańskie służby specjalne.
Stany Zjednoczone dzieliły się już z innymi państwami technologią nuklearną, ale proces ten jest ściśle regulowany przez ustawy i wymaga precyzyjnej współpracy między władzą wykonawczą a ustawodawczą. Zazwyczaj inicjatywa udostępnienia technologii wychodziła od prezydenta, który liczył, że, po pierwsze, zdobędzie większą siłę perswazji na rząd partnerskiego kraju, po drugie – ułatwi amerykańskim firmom robienie tam interesów. Trzeba przypomnieć tu dość ironiczną z dzisiejszej perspektywy historię. Znany z pragmatycznego podejścia w stosunkach międzynarodowych Henry Kissinger namawiał Geralda Forda w 1974 r. do podzielenia się ową technologią z… Iranem. Oczywiście było to przed rewolucją ajatollahów, a rządzony dyktatorsko przez szacha kraj blisko wtedy z Ameryką współpracował. Do transakcji jednak nie doszło, bo zablokowali ją ustawodawcy.
Wedle obowiązujących procedur beneficjent takiego układu musi się zobowiązać, że użyje technologii oraz materiałów wyłącznie w celach pokojowych. Według art. 123 ustawy o energii atomowej z 1954 r. treść wynegocjowanej umowy jest przekazywana prezydentowi, który potem zwraca się do Kongresu o udzielenie zgody. Bez niej amerykańskie firmy nie mają prawa sprzedawania technologii. Na mocy wspomnianej ustawy Stany Zjednoczone podzieliły się atomem z ponad 20 państwami, w tym Kanadą, Japonią i Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi.
Raport komisji ds. nadzoru i reformy rządu koncentruje się na wysiłkach konsorcjum IP3 International, które zaraz po wygranych przez Trumpa wyborach zaczęło lobbować u niego za zgodą na sprzedaż Saudom know-how w kwestii budowania elektrowni atomowej. 12 lutego prezes tej firmy – emerytowany generał Jack Keane – zorganizował spotkanie z prezydentem i przedstawicielami innych korporacji z tego sektora, aby omówić plany tworzenia takiej infrastruktury w Arabii Saudyjskiej i Jordanii. Łącznikiem między kierownictwem IP3 a Donaldem Trumpem ma być według kongresowego raportu Thomas Barrack, bliski przyjaciel prezydenta, który w kampanii miał zebrać dla niego aż 107 mln dol. Śledczy badają tymczasem, czy środki te pozyskano w dopuszczony przez prawo sposób. Kolejny pośrednik to niesławny generał Michael Flynn, przez moment szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, później prawomocnie skazany za celowe i świadome składanie fałszywych zeznań w sprawie kontaktów, jakie utrzymywał z ludźmi Kremla w czasie kampanii 2016 r.
Arabia Saudyjska wielokrotnie podkreślała, że jest zainteresowana rozwojem infrastruktury energetycznej i dlatego potrzebna jest jej technologia nuklearna. Ale eksperci mają wątpliwości, czy chodzi tylko o energię. – Trzeba przypomnieć, że Saudyjczycy naprawdę dużo inwestują w ogniwa fotowoltaiczne, czyli w pozyskiwanie energii słonecznej. Energia nuklearna nie jest dla nich szczególnym priorytetem i dlatego postawiłbym tezę, że chcą zdobyć amerykańską technologię w ramach wyścigu zbrojeń ze swoim głównym rywalem w regionie, czyli Iranem – mówi DGP Kingston Reif, ekspert z organizacji pozarządowej Arms Control Association.