Nie wiem, kto wygra wybory europejskie, ale wiem, że będzie to kampania, jakiej dotąd nie widzieliśmy. I to z co najmniej czterech powodów.
Na pewno frekwencja w maju będzie najwyższa w historii. Nie dlatego, że Polacy nagle zrozumieją mechanizmy wyboru i docenią wagę Parlamentu Europejskiego, ale dlatego, że coraz wyraźniej widać, że poszczególne ugrupowania traktują wiosenny pojedynek jako pierwszą turę jesiennych wyborów parlamentarnych. Pierwszy raz zdarza się bowiem tak, że od wyborów europejskich do parlamentarnych będzie nas dzieliło zaledwie pół roku. Mobilizacja będzie powszechna i każdy będzie starał się maksymalnie naciskać na swoich wyborców, by poszli do urn. PiS i PSL silne na prowincji będą próbowały udowodnić, że elekcja europejska nie musi być zdominowana przez elektorat miejski. A opozycja anty-PiS, silna w dużych miastach, zamierza przyciągnąć jak największe grono wyborców do urn, licząc, że tylko to może przynieść klęskę PiS (partia rządząca akurat tych wyborców będzie się starała uspokoić i zniechęcić do udziału w wyborach). Z kolei Robert Biedroń zadba o to, by skusić wyborców, którzy do urn się nie kwapili zniechęceni wojną PiS vs anty-PiS.
Będzie to także kampania, jakiej nie było, bo prawie każde z ugrupowań biorących udział w tym wyścigu wie, że robiąc dobry wynik, może wygrać bilet do przyszłego rządu. PiS, jeśli wygra, będzie mógł liczyć na podobny wynik na jesieni, a więc utrzymanie władzy. Stąd próba przejęcia politycznej inicjatywy w tym tygodniu. Chodzi o wyraźne wejście w rytm kampanijny, by zostawić za sobą ostatnie problemy, takie jak serial taśm w „Gazecie Wyborczej” czy napięcia na linii Polska – Izrael. Najpierw mieliśmy więc tour premiera po Polsce, później ogłoszenie kandydatów PiS na listy do europarlamentu. Tydzień zakończy się konwencją, na której Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki mają pokazać propozycje dla wyborców.
Z kolei choćby minimalna wygrana opozycji w maju może oznaczać zmianę warty na pozycji premiera po jesiennych wyborach. A to naturalnie pociągnie za sobą nowe rozdanie w ministerstwach i podległych im agendach czy spółkach, ale przede wszystkim zmianę kursu w polityce wewnętrznej i zagranicznej. Dlatego pierwszy raz od kilku lat w opozycji – oprócz rutynowych sporów związanych z pozycjonowaniem się przed wyborami – widać determinację i oczekiwanie, że wybory europejskie będą nareszcie tymi, które odwrócą polityczny trend.
To, co jeszcze będzie niezwykłe, to walka w różnych częściach Polski i o różny elektorat. To nie będzie próba odwołania się do wielkich grup społecznych, lecz starania o zdobycie różnych segmentów elektoratu lub poszczególnych mandatów. Te kalkulacje widać w poszczególnych ugrupowaniach. Zastanawiająca decyzja nominowania Joachima Brudzińskiego jako kandydata do Brukseli z Zachodniopomorskiego oznacza chęć maksymalizacji wyniku całej formacji i zapowiada ostrą walkę o kolejny mandat w okręgu, w którym PiS pięć lat temu dostał tylko jeden mandat na trzy. W tym kontekście najtrudniejszą decyzję do podjęcia ma PSL: czy iść z PO, biorąc dwie lub trzy jedynki na wspólnych listach, czy też startować jak zwykle odrębnie. Pierwszy wariant grozi scenariuszem, w którym ludowców na jedynkach przeskoczą politycy PO z dalszych miejsc. Drugi może zaś oznaczać, że PSL nawet nie przekroczy progu.
Ale widać już też, że przed nami kampania, która na niespotykaną dotąd skalę otworzy licytację na wyborcze obietnice. W 2015 r. PiS przelicytował wszystkich, będąc wówczas w opozycji i obiecując wiele kosztownych rozwiązań. Później z trudem je sfinansował, korzystając z gospodarczego wzrostu, ale też redukując realizację niektórych zapowiedzi (jak np. zwiększenia kwoty wolnej dla wszystkich). Luksus partii Jarosława Kaczyńskiego polegał na tym, że na gospodarczym horyzoncie nie było widać chmur i zapowiadał się wzrost podatkowych wpływów. Teraz role się odwróciły. Wygląda więc na to, że rząd będzie starał się trzymać za kieszeń, choć i tak szykuje miliardowe wyborcze cukierki. Stawkę będzie podbijała opozycja w obawie, że zbyt skromne obietnice staną się pretekstem do straszenia Polaków tym, że polityczna zmiana będzie oznaczać odwrócenie prosocjalnych ruchów minionych trzech lat. Stąd już ogłoszone przez PO pomysły wyższych pensji czy projekty Wiosny Roberta Biedronia, których realizacja mogłaby kosztować dziesiątki miliardów.
Wszyscy jakby tracą jednak z oczu, że gospodarcza koniunktura jest dziś inna niż w 2015 r. Na horyzoncie widać gospodarcze spowolnienie, które przełoży się na budżetowe wpływy. Stąd największa obawa to ta, żebyśmy po kampanii, jakiej dotąd nie było, nie musieli regulować rachunku, jakiego dotąd nikt nie wystawił.
Choćby minimalna wygrana opozycji może oznaczać zmianę warty na pozycji premiera po jesiennych wyborach. A to pociągnie za sobą nowe rozdanie w ministerstwach i podległych im agendach czy spółkach.