Wprowadzenie stanu wyjątkowego w USA to początek bezprecedensowej batalii sądowej o uprawnienia Donalda Trumpa. Korzystny dla niego wyrok bardzo by wzmocnił prezydenturę.
Problem z murem, który według prezydenta miałby ograniczyć emigrację z Meksyku, jest taki, że na pewno nie uda się go zbudować przed wyborami w 2020 r. w takiej formie, jaką Donald Trump obiecywał w poprzedniej kampanii. Nie ma na to ani wystarczająco dużo czasu, ani pieniędzy. I nie uda się ich zebrać mimo ogłoszenia w piątek stanu wyjątkowego.
Prezydent czuje tę presję, bo po podpisaniu rozporządzenia o jego wprowadzeniu ogłosił zwycięstwo w walce o mur graniczny i podkreślał swojej zasługi. – Stawimy czoła kryzysowi bezpieczeństwa na południowej granicy. Zrobimy to w ten czy inny sposób, bo musimy to zrobić. To inwazja. Będę kontynuować budowę muru. Nikt przede mną tego nie zrobił – mówił do dziennikarzy zebranych w Ogrodzie Różanym.
Mija się jednak z prawdą. Prace, które przeprowadzono w ciągu ostatnich dwóch lat, to jedynie wzmocnienie i uszczelnienie dotychczasowej infrastruktury. I doszłoby do tego, ktokolwiek zasiadałby w Białym Domu, na mocy ustaw o walce z nielegalną imigracją i ochroną bezpieczeństwa narodowego, uchwalonych jeszcze za prezydentury George’a W. Busha.
Ale wyjaśnijmy, czym jest stan wyjątkowy w warunkach amerykańskich. W 1976 r. Kongres przegłosował ustawę regulującą, w jakich okolicznościach i jaką drogą prezydent może go wprowadzić. Zarezerwował też sobie prawo do jego odwołania większością 2/3 głosów bez możliwości zawetowania przez głowę państwa. Wcześniej gospodarze Białego Domu wprowadzali – trwające czasem wiele lat – stany wyjątkowe na jakimś obszarze, a nie było procedur, według których można by je zakończyć.
Tak było m.in. z wprowadzonym przez Harry’ego Trumana dekretem wprowadzającym nakaz walki z komunizmem czy tym Richarda Nixona o ograniczeniach w imporcie w ramach wojny handlowej. Od ustawy z 1976 r. prezydenci regularnie korzystają z tej prerogatywy i ogłaszają stany wyjątkowe w różnych niszach. Każdorazowe sankcje wprowadzane przeciwko jakiemuś państwu są egzekwowane w ramach tego właśnie formalnego narzędzia. Jego właśnie użył Jimmy Carter, rozpoczynając trwające do dziś embargo przeciwko Iranowi.
Do sądów zaczynają jednak napływać pozwy przeciwko administracji Trumpa. Pierwsze złożyły dwie grupy watchdogowe: lewicowa Public Citizen i bardziej centrowa Citizens for Responsibility and Ethics in Washington. Występują w imieniu teksańskich właścicieli ziemi znajdującej się w rejonie przygranicznym i chcą zapobiec ich ewentualnemu wywłaszczeniu, co po ogłoszeniu stanu wyjątkowego stało się realne.
Z kolei demokratyczne władze Kalifornii, w tym gubernator Gavin Newsom i stanowy prokurator generalny Xavier Becerra, oświadczyli, że pozwą prezydenta o przekroczenie uprawnień ich kosztem. Zanosi się na precedensowy proces, w którym sąd będzie musiał rozstrzygnąć konflikt o zakres władzy między rządem federalnym a stanowym. Z kolei walcząca o prawa obywatelskie organizacja American Civil Liberties Union ogłosiła wielką zbiórkę pieniędzy na pomoc prawną dla ludzi, którzy w wyniku prezydenckiej decyzji mogą doznać różnego rodzaju szkód.
Dekret Donalda Trumpa krytykują także republikanie. Ich zdaniem prezydent narusza ustawę zasadniczą, bo ta oddaje Kongresowi prawo do decydowania, na co wydawać pieniądze z budżetu. Inni obawiają się, że stworzony został niebezpieczny precedens, który w przyszłości będzie mógł posłużyć lewicowej głowie państwa do załatwienia jakiejś kontrowersyjnej sprawy, np. ograniczenia dostępu do broni palnej, bez oglądania się na władzę ustawodawczą.
– Deklaracja prezydenta podważa konstytucyjną rolę Kongresu – stwierdziła centrowa republikańska senator Susan Collins z Maine. Wtórowali jej Pat Toomey z Pensylwanii i Lisa Murkowski z Alaski, dowodząc, że finansowanie muru na południowej granicy USA powinno wynikać z kompromisu między Kapitolem a Białym Domem. Z kolei Ben Sasse z Nebraski i Marco Rubio z Florydy orzekli, że Trump stworzył instrument, który prezydentowi z Partii Demokratycznej pozwoli autorytarnie decydować w sprawach polityki klimatycznej.
Część posłów z obu partii zauważyła, że nadarzyła się świetna okazja do odwołania ustawy z 1976 r. i pozbawienia głowy państwa prerogatyw. Tymczasem demokraci niemal na pewno będą chcieli przepchnąć przez obie izby Kongresu ustawę odwołującą stan wyjątkowy. W Izbie Reprezentantów mają większość, ale daleką od 2/3, a w Senacie są w mniejszości. Ale skoro trzy tuziny wpływowych republikanów podważa sens decyzji prezydenta, to żeby nie wyjść na hipokrytów, powinni poprzeć demokratyczną inicjatywę. Za co mogą zapłacić mandatem, bo prezydencka frakcja w Partii Republikańskiej wystawiłaby przeciwko nim w prawyborach bardziej lojalnych kandydatów.
DGP zapytał ekspertów od amerykańskiego prawa konstytucyjnego, czy prezydent przekroczył uprawnienia i nadużył władzy. Stephen Legomsky z Washington University przypomina, że ustawa z 1976 r. nie rozszerzała prerogatyw głowy państwa, lecz je ograniczała. – Na południowej granicy nie ma sytuacji zagrożenia bezpieczeństwa wewnętrznego, która nakazywałaby wprowadzenie stanu wyjątkowego. Liczba nielegalnych imigrantów, którzy dostają się tą drogą do USA, to niewielki odsetek tego, co było 20 lat temu. Tak, mamy do czynienia z kryzysem humanitarnym, ale wybuchł on w czasach Trumpa i za jego sprawą. To obecne władze nie stosują się do procedur dotyczących prawa azylowego, stąd dantejskie sceny na pograniczu – mówi Legomsky.
To, jak zachowają się sądy, jest sprawą otwartą. Z jednej strony w wyroku Sądu Najwyższego w sprawie Trump kontra Hawaje sędziowie przyznali rację prezydentowi i uznali jego zakaz wpuszczania do USA obywateli kilku krajów Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej za zgodny z konstytucją. Kwestia stanu wyjątkowego jest poważniejsza i – jeżeli SN zgodzi się ją rozpatrzyć – odpowiedź stworzy precedens. Uznanie trumpowskiego stanu wyjątkowego za zgodny z konstytucją oznaczałoby w praktyce znaczące wzmocnienie prezydenckiej władzy.
To spór o zakres władzy między rządem federalnym a stanowym