Emmanuel Macron wreszcie postanowił odpowiedzieć na gniew ludu . Pytanie, czy nie za późno
Wczorajszym spotkaniem ze związkowcami i pracodawcami francuski prezydent przerwał milczenie. Dotychczas Emmanuel Macron pozostawał bierny wobec trwającej od trzech tygodni rewolty na ulicach francuskich miast. Punktem zapalnym protestów była zapowiedź podwyższenia od przyszłego roku akcyzy na paliwo. I chociaż władze w zeszłym tygodniu się z niej wycofały, demonstracje nie ustały. W manifestacjach w miniony weekend uczestniczyło blisko 140 tys. osób. Liczba protestujących spadła w porównaniu z poprzednimi tygodniami, przybyło za to aresztowań.
To pokazuje, że na zawieszeniu podwyżki cen paliwa się nie skończy. Aby poradzić sobie z rosnącym niezadowoleniem, prezydent będzie musiał dać obywatelom jeszcze więcej. Rozważa się m.in. cięcia niektórych podatków i bonifikaty na koniec roku dla najmniej zarabiających. Nie wiadomo jednak, czy to zaspokoi oczekiwania demonstrujących, którzy żądali od prezydenta dymisji.
Francuzi nie akceptują realizowanego przez Macrona twardego kursu w polityce fiskalnej. Szef państwa, luzując system zabezpieczeń społecznych, liczył na przypływ inwestycji i pobudzenie gospodarcze. Na razie jednak jego reformy głównie podnoszą koszty życia gospodarstw domowych. Zwłaszcza że w powszechnym odczuciu dotykają wszystkich poza najbogatszymi.
Dlatego buntownicy domagają się m.in. przywrócenia w pełnej formie podatku solidarnościowego. Funkcjonującą wyłącznie we Francji daninę płaciły najbogatsze rodziny, których majątek przekraczał 1,3 mln euro. Macron mocno podatek okroił, co na tle szeregu reform obciążających mniej majętnych obywateli sprawiło, że francuskiego przywódcę zaczęto nazywać „prezydentem bogatych”.
„Żółte kamizelki” – jak nazwano ruch protestu – najprawdopodobniej zmuszą Macrona do głębokiej korekty planów budżetowych na przyszły rok. Odwołanie podwyżki akcyzy na paliwo, która była bezpośrednią przyczyną protestów na ulicach Paryża, spowoduje lukę w budżecie w wysokości 2 mld euro. Paryż planował utrzymanie w 2019 r. deficytu budżetowego na poziomie 2,8 proc. PKB, niewiele poniżej trzyprocentowego progu unijnego. Kolejne ustępstwa będą oznaczały konieczność przemyślenia planów fiskalnych. Pogodzenie ich z oczekiwaniami społecznymi może być trudne.
Ale francuski prezydent ma o wiele więcej do stracenia. Niezależnie od nowych obietnic Macrona protestujący zapowiadają na nadchodzącą sobotę ponowne wyjście na ulice. Satysfakcjonujące będzie dla nich jedynie ustąpienie głowy państwa. Chociaż jego społeczne poparcie w sondażach dołuje, sam prezydent mówi, że o wcześniejszych wyborach nie ma mowy. Jego dymisji domagają też liderzy skrajnych ugrupowań: na prawicy Marine Le Pen, na lewicy – Jean-Luc Mélenchon.
Radykałowie nie stanowią jednak głównej siły napędzającej rewoltę. Dzisiaj demonstruje głównie biała prowincja. To właśnie ją najbardziej zdenerwował pomysł zwiększenia opłat za paliwo. Mieszkańcy mniejszych miast i wsi dojeżdżają do pracy najczęściej i najdalej. Komentatorzy wskazują, że wyższe ceny paliwa rząd powinien był zrekompensować najbiedniejszym rodzinom. To mogłoby jednak zniwelować społeczne napięcie trzy tygodnie temu. Dzisiaj lista zarzutów jest dużo dłuższa. Demonstrującym nie podoba się odbieranie autonomii podatkowej regionom, bo przełoży się to na ograniczenie dostępu do usług publicznych. Żądają też wycofania się z planowanej reformy emerytalnej, która może uderzyć w najstarszych Francuzów.
Co prawda na razie nie ma mowy o odejściu Macrona, ale słabnący prezydent Francji to zła wiadomość dla liberalnego obozu w całej Europie. Tym bardziej, że w maju przyszłego roku odbędą się wybory do europarlamentu, które najprawdopodobniej przyniosą znaczące wzmocnienie populistów kosztem dotychczasowych sił – od liberałów przez chadecję po socjaldemokrację. Emmanuel Macron postawił sobie ambitne zadanie postawienia tamy radykałom.
Na unijne wybory szykował więc europejską wersję swojego ruchu Republiko Naprzód. Ale olbrzymie osłabienie wizerunku Macrona we Francji może się przełożyć na utratę wiarygodności na arenie europejskiej, gdzie ambitny przywódca chciał odgrywać wiodącą rolę.
Zmiany w kraju miały iść w parze z reformą strefy euro. Macron chciał pogłębić jej integrację poprzez wprowadzenie wspólnego budżetu krajów Eurozony, z osobnym parlamentem i ministrem finansów. Protest „żółtych kamizelek” postawił pod znakiem zapytania także te ambicje prezydenta.