Biedne stany górnicze liczą, że prezydent przywróci im dawną świetność, otwierając zamknięte kopalnie węgla.
Donald Trump ogłosił właśnie swój plan w sprawie polityki energetycznej. Szczegóły kontrrewolucji w światowej walce z ociepleniem klimatu prezydent USA ujawnił na wiecu w Charleston w Wirginii Zachodniej. To górniczy stan w Appalachach, jeden z najbiedniejszych w Ameryce, ale też najbardziej lojalny wobec prezydenta.
Projekt sprowadza się w zasadzie do tego, że Biały Dom chce scedować odpowiedzialność za limity emisji dwutlenku węgla na rządy stanowe. Tym samym w praktyce zostanie zakończony wielki plan Baracka Obamy, zwany Clear Power Plan, w ramach którego Stany Zjednoczone miały przechodzić na odnawialne źródła energii. Planowano stopniowe zamykanie kopalni węgla kamiennego (według producentów ok. 40 proc.), by dostosować się do światowych norm redukowania emisji gazów cieplarnianych.
Pierwszym etapem buntu Trumpa wobec walki z globalnym ociepleniem było wycofanie się z sygnowanej przez rząd Obamy tzw. Karty Paryskiej, czyli porozumienia ONZ na rzecz wspólnych wysiłków w dziedzinie ochrony środowiska. Unia Europejska ostro skrytykowała wówczas Biały Dom. Teraz prezydent wycofuje się z regulacji wewnętrznych, jakie wprowadziła administracja jego poprzednika. Najpierw zamroził przepisy dotyczące norm zużycia paliw w transporcie. Teraz rezygnuje z centralnego zarządzania limitami produkcji CO2 przez producentów energii. Oba te sektory są odpowiedzialne w sumie za połowę emisji gazów cieplarnianych.
– To zaskakuje tym bardziej, że naukowcy są już coraz bardziej pewni skutków globalnego ocieplenia. Ile jeszcze trzeba powtarzać, że mamy najgorętsze lato, odkąd sięgnąć pamięcią, i burze o niespotykanej dotąd skali? – irytowała się w rozmowie z „New York Timesem” Janet McCabe, szefowa federalnej Agencji Ochrony Środowiska w administracji Baracka Obamy. Trumpowi na przeniesienie decyzyjności za emisję dwutlenku węgla zezwala specyfika amerykańskiego ustroju. Jeśli społeczność międzynarodowa zacznie się domagać odwrotu od tej polityki, prezydent rozłoży ręce i powie, że władze federalne nie mają już w tej sprawie nic do powiedzenia.
Rządy stanów takich jak Alabama, Kentucky czy wspomniana Wirginia Zachodnia, gdzie górnictwo od czasów rewolucji przemysłowej było głównym źródłem zatrudnienia (w latach 20. XX w. pracowało w nim 800 tys. osób, dziś to ok. 75 tys.), będą najpewniej kokietować wyborców perspektywą powrotu do czasów świetności, bez oglądania się na koszty ekologiczne, bo nie będą za nie obarczone odpowiedzialnością. A że w listopadzie odbędą się wybory do Senatu, temat deregulacji na pewno pojawi się w kampanii.
Decyzja Donalda Trumpa nie zaskakuje. Od chwili wejścia do polityki kwestionował prawdę o globalnym ociepleniu i deklarował, że jest to intryga wymierzona w producentów węgla kamiennego. Niektórzy przedsiębiorcy z branży zacierają ręce i – wychodząc nieco przed szereg – w ciemno inwestują w odrestaurowanie kopalń. Liczą, że do regionu Appalachów powróci praca, bo między 2008 a 2017 r. zatrudnienie w górnictwie spadło o 39 proc.
Społecznego aspektu upadku tej branży oczywiście nie można lekceważyć. Dochodzącym sześćdziesiątki ludziom bardzo często trudno jest się przebranżowić i czekają na to, że ich dawna kopalnia zostanie ożywiona, jak ta w Bessemer. Nie można się im dziwić i mieć do nich żalu, bo leseferystyczna Ameryka z reguły nie dba o pracownika i szukanie mu pracy w nowym sektorze. I w tę próżnię wchodzi Donald Trump, kokietując najtwardszy elektorat obietnicami węglowego renesansu. Tymczasem liczący na powrót do pracy górnicy nieco naiwnie pomijają to, że cały przemysł wydobywczy się automatyzuje i że nawet przy założeniu, iż dojdzie do równouprawnienia węgla, masowe zatrudnienie przez pracodawców nie wchodzi w grę, jeśli produkcja ma się opłacać.
W trumpowskiej polityce pojawił się tymczasem nowy wątek. W zeszłym roku FirstEnergy, producent pochodzącej z węgla energii z Ohio, w obawie przed bankructwem poprosił Departament Energetyki o uruchomienie specjalnego paragrafu uchwalonej prawie sto lat temu ustawy Federal Power Act, pozwalającej na wykorzystanie tego surowca ponad ustawowe limity w razie wojny lub klęski żywiołowej. Waszyngton odmówił i firma kilka dni później upadła. Ale kilka miesięcy potem szef tego resortu Rick Perry przedstawił członkom Izby Reprezentantów pomysł, by na mocy wprowadzonej w 1950 r. Defense Production Act ratować zagrożone bankructwem elektrownie cieplne na węgiel kamienny, tłumacząc to względami bezpieczeństwa narodowego. Debata w tej sprawie czeka na finał.
Biały Dom nabrał na razie wody w usta. Ale przyglądając się trumpowskiej polityce kadrowej, można postawić pewną hipotezę. Na początku sierpnia portal Politico napisał, że nowym szefem Federalnej Komisji Regulacji Energetycznej zostanie Bernard McNamee, prawnik i lobbysta na rzecz przemysłu węglowego. Wcześniej był on m.in. doradcą konserwatywnego senatora Teda Cruza z Teksasu, rywala Trumpa w walce o nominację republikańską w poprzednich wyborach prezydenckich. W działalności publicznej dał się poznać jako zwolennik interwencyjnych skupów węgla przez rządy stanowe powyżej ceny rynkowej tego surowca po to, by ratować nierentowne kopalnie i elektrownie.
Publicystom ten mechanizm przypomina słynny bailout z przełomu lat 2008 i 2009, kiedy amerykański rząd wykupił toksyczne instrumenty finansowe banków inwestycyjnych, by ratując je, uratować gospodarkę USA. O ile panuje konsensus co do tego, że tamten krok był koniecznością, to bankierzy po odbiciu się od dna nie oddali wszystkich winnych fiskusowi pieniędzy, a w zamian za to wypłacali sobie premie. Przeniesienie pomysłu skupu interwencyjnego na poziom federalny, choćby przez uruchomienie wspomnianych przepisów Defense Production Act, podniesie koszty energii, jakie ponoszą Amerykanie, o 4 mld dol. rocznie (wedle szacunków konserwatywnej i prowęglowej organizacji American Coalition for Clean Coal Electricity), a może nawet o 17 mld dol. (według obliczeń niezależnej firmy doradczej The Brattle Group).