Kiedy są kłopoty z tworzeniem przyszłości, lepiej zająć się przeszłością. Historię łatwiej dopasować do aktualnych potrzeb. Dla wielu przywódców jest to najważniejsze. Tak od dawna dzieje się w Rosji, ale – jak też dobrze wiemy w Polsce – nie tylko tam.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Jesienią ubiegłego roku w Moskiewskim Maneżu, reprezentacyjnym budynku w pobliżu Kremla, zorganizowano wystawę o Rosji w XXI w. Jej rola będzie rosnąć, dowodziły eksponaty i filmy. Jeden z nich pokazywał, że Europa upadnie, bo zanika tradycyjny model rodziny i zaczyna dominować ideologia promowana przez środowiska homoseksualne. Zginie również Ameryka, bo zniszczą ją katastrofy naturalne wywołane przez ocieplenie klimatu. W tym samym czasie Rosja będzie się rozwijać. Podstawą jej rozkwitu staną się silna gospodarka, tradycyjne religie, kultura i historia ojczysta oraz wojsko.
„Rosja ma tylko dwóch sojuszników: armię i flotę” – to słynne powiedzenie przedostatniego cara Wszechrusi Aleksandra III było mottem militarnej części wystawy. W jej centrum znajdował się żołnierz przyszłości z wersją kałasznikowa, która zapewne dopiero powstaje. Jego mundur przypominał wyposażenie szturmowców z „Gwiezdnych wojen”. Tuż obok umieszczono cytat z Władimira Putina, według którego „jeszcze nikt nie wymyślił lepszego sposobu na osiągnięcie mistrzostwa wojskowego niż realne działania bojowe”.
Dumę zwiedzających Rosjan miała budzić także instalacja pokazująca budowany właśnie most, który połączy Rosję z Krymem. Inne elementy nie były już tak namacalne i potrzeba było więcej wyobraźni, by odczuć dumę. Kolorowe wykresy i liczby przekonywały, że Rosjanom żyje się coraz lepiej. Pokazywały m.in., jak bardzo wzrosło wydobycie gazu i ropy w latach 2000–2016 i że wartość eksportu tych surowców podwoiła się w tym czasie z 55 mld do 107,9 mld dol. Jeszcze bardziej zwiększyły się inwestycje w przemyśle i zbiory w rolnictwie. W przyszłości ma być jeszcze lepiej.
O tym, że w ostatnich latach rosyjska gospodarka prawie się nie rozwija, nie było mowy. Nie można było się też dowiedzieć tego, że 20 mln Rosjan, co siódmy obywatel kraju, żyje poniżej progu ubóstwa. A przecież mówił o tym niedawno sam prezydent Putin i zapowiedział, że ograniczenie skali biedy będzie jego priorytetem na czwartą już kadencję.
Władimir Putin rządzi Rosją od 2000 r. W niedzielę wygra kolejne wybory i zagwarantuje sobie władzę do 2024 r. Już teraz rządzi krajem dłużej, niż Leonid Breżniew władał ZSRR. Młode pokolenie Rosjan nie zna innego kraju niż ten w wersji rządzonej przez Putina. Czy jest to kraj, w którym żyje im się dobrze? W jakim stopniu jest to kraj ich przyszłości? Czy odczuwają dumę, jak chcieliby tego autorzy wystawy o Rosji w XXI w.?
Polityczne marzenia
„Pułkownik pyta, czy jego syn może zostać pułkownikiem. Tak – słyszy. A generałem? Nie, bo generał też ma syna” – opowiada Leonid Wołkow. Jego zdaniem ten popularny rosyjski dowcip dobrze oddaje stan, w jakim znalazła się Rosja. Nepotyzm, korupcja, niesprawiedliwość to dominujące zjawiska. Jeśli kariera, to nie w biznesie, lecz w wojsku lub służbach specjalnych. Tam jest coraz więcej pieniędzy i władzy. – Nierówności w dochodach rosną u nas szybciej niż w krajach Trzeciego Świata. Właśnie dlatego równość jest kluczowym tematem dla przyszłości Rosji. Bez niej nie ma szans na rozwój gospodarczy – mówi.
Wołkow to krępy, elegancki, brodaty mężczyzna przed czterdziestką. Ma za sobą karierę miejskiego radnego w Jekaterynburgu pod Uralem i miliony euro zarobione w branży informatycznej na zachodzie Europy. Wrócił jednak do Rosji, bo chciał zmieniać swój kraj i pomagać liderowi opozycji Aleksiejowi Nawalnemu. Spotykamy się z nim w jego biurze w jednym z moskiewskich centrów handlowych. My to grupa dziennikarzy z Polski i Niemiec, których jesienią na wyjazd do Moskwy zabrała Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej. To ponadnarodowe grono jest również politycznie ekumeniczne – wśród nas są i założyciel tygodnika „Sieci”, i dziennikarz „Gazety Wyborczej”, i publicystka „Krytyki Politycznej”.
Leonid Wołkow pokazuje plakaty, których planuje użyć w kampanii prezydenckiej Nawalnego. Mówią one o walce z korupcją, sprawiedliwości i dobrobycie dla wszystkich, a nie tylko dla jednego promila na szczytach władzy. Na głównej ścianie wisi wielka mapa Rosji z zaznaczonymi miejscami przedwyborczych imprez. Finałowy wiec ma się odbyć przed Teatrem Bolszoj, czyli niedaleko Kremla, na jednym z najbardziej reprezentacyjnych placów Moskwy. Na tablicy wyrysowano plan wydarzenia. Widać, gdzie będą ochroniarze i publiczność oraz mównica z mikrofonami. Wołkow nie chce niczego ukrywać, bo i tak odpowiednie organy wiedzą wszystko o ich zamierzeniach.
Niedługo później okazuje się jednak, że z tych materiałów nic się nie przyda. Centralna Komisja Wyborcza nie zarejestrowała kandydatury Nawalnego. Przeszkodą okazał się wyrok w sprawie, która wcześniej zakończyła się prawomocnym uniewinnieniem. Według politologów władza obawiała się, że walczący z korupcją i popularny wśród wielkomiejskiej młodzieży kandydat może ujawnić skalę niezadowolenia w kraju. A przecież Władimir Putin oczekuje wysokiego poparcia i frekwencji w wyborach. Według niektórych mediów ma to być dwa razy 70 proc. Wołkow spodziewał się takiego scenariusza, a także tego, że wkrótce zostanie aresztowany.
– Lata 90. to był dla mnie koszmar. Matka pracowała na trzech etatach, ale i tak nie miała pieniędzy. Ojciec był oficerem i stacjonował gdzieś w Tadżykistanie. W centrum miasta wybuchały miny – wspomina Alena Arszinowa. Urodziła się w połowie lat 80. w Naddniestrzu. To region, który po upadku ZSRR de facto odłączył się od Mołdawii i którego mieszkańcy – jak mówi Arszinowa – „marzą, by jak Krym zjednoczyć się z Rosją”.
Dla niej samej nadzieja na lepsze życie pojawiła się w 2000 r. Po raz pierwszy zobaczyła wtedy w telewizji Władimira Putina. Wkrótce potem zrobiła w Rosji karierę modelki, zaczęła działać w proputinowskiej młodzieżówce i w końcu została deputowaną do Dumy.
W rosyjskim parlamencie Arszinowa zajmuje się głównie edukacją. Jej zadaniem jest zabieganie o poparcie dla władzy wśród młodych Rosjan. Swoją działalność relacjonuje w sieciach społecznościowych. Inaczej niż jej starsi partyjni towarzysze wystąpiła w opozycyjnej telewizji Dożdż, a o gejach mówi, że to jej „nowi wyborcy”. Wszędzie jednak okazuje lojalność wobec Kremla, także na spotkaniu z zagranicznymi dziennikarzami. Wręcza nam czapeczki i koszulki z niedźwiedziem, symbolem partii rządzącej Jedna Rosja.
„Gdzie mogę być w dzień swoich urodzin?” – zapytała na początku marca ponad 20 tys. obserwujących jej konto na Instagramie. Zaraz potem dopisała #Putin i dodała rosyjską flagę i uśmieszek. W ten sposób relacjonowała wielki wiec wyborczy Władimira Władimirowicza na moskiewskim stadionie Łużniki. Tam obecny i przyszły prezydent zapowiedział, że zrobi wszystko, by dzieci w Rosji były szczęśliwe.
Coraz lepszy Stalin
Wielu ekspertów uważa, że nie ma jednej Rosji, lecz tak naprawdę istnieją cztery. Ta pierwsza to nowocześni mieszkańcy rosyjskich metropolii, którym wiedzie się najlepiej. Nieco gorzej żyje się w przemysłowych miastach na prowincji, które często uzależnione są od jednego wielkiego zakładu pracy. Jeszcze biedniej jest w Rosji rolniczej, czyli w małych miastach i na wsi. Za niedorozwinięte uznawane są tereny północnego Kaukazu i południowej Syberii, gdzie silne są jeszcze relacje klanowe. Mimo że te społeczności wiele dzieli, to łączy je duma z wielkiej Rosji – obecnej i tej dawnej.
Niebo jest szare od dymu i chmur, ale już przebija się złote światło poranka. Zegar na wieży wskazuje 10 minut przed siódmą. Znad bramy spadają symbole władzy. Masy żołnierzy, robotników i chłopów szturmują Kreml. Wiedzie ich dwóch agitatorów i czerwony sztandar. Tak radziecki malarz przedstawił jedną z symbolicznych scen rewolucji październikowej w 1917 r. Obraz przypomniano na wystawie w Moskwie z okazji niedawnej setnej rocznicy. Rocznicy, która dla obecnych lokatorów Kremla była mocno kłopotliwa. Owszem, Związek Radziecki był wspaniałym krajem, a jego upadek „największą tragedią XX wieku”. Ale czy Imperium Rosyjskie również nie było wielkim państwem, a jego zniszczenie dziejową niesprawiedliwością?
Akt abdykacji cara Mikołaja II, płaszcz Feliksa Dzierżyńskiego i pistolety czekistów – na jubileuszowej wystawie zgromadzono setki niezwykłych eksponatów z czasów rewolucji. Dawne propagandowe ulotki robią wrażenie jeszcze dziś. Widać na nich niemieckich żołdaków wysyłających bolszewickich agitatorów, by zniszczyli Rosję. Albo Lejba Bronsztejna, czyli Trockiego, który jako pająk z wyeksponowanymi semickimi rysami pochłania Syberię i kolejne części kraju. Na innym plakacie Trocki wraz z pozostałymi przywódcami bolszewików dokonuje rytualnego mordu na świętej Rusi, która leży spętana na ołtarzu międzynarodowej rewolucji. Nie mniej brutalna była propaganda bolszewicka. Liczne plakaty pokazują, jak kontrrewolucjoniści wraz z Francuzami, Anglikami, białymi Polakami i resztą Europy chcieli unicestwić Kraj Rad.
– O rewolucji 1917 r. najchętniej by u nas zapomniano. To był czas słabości Rosji. Mnóstwo było wtedy przypadków zdrady i kolaboracji z zagranicznymi siłami – mówi historyk Boris Belenkin z moskiewskiego instytutu Memoriał. Właśnie dlatego na placu Czerwonym nie organizuje się żadnych rekonstrukcji szturmów Kremla. Byłyby to niepotrzebne prowokacje. Zamiast tego w rocznicę rewolucji 1917 r. organizowane są historyczne parady przypominające wymarsz Armii Czerwonej w 1941 r. na wojnę z Niemcami. Lepiej mówić o tym okresie – wówczas było więcej powodów do chwały.
– Rewolucja była tragicznym wydarzeniem, inspirowanym przez siły zewnętrzne. W oficjalnej narracji dominuje więc przesłanie, by wyciągnąć z tego lekcję, czyli zjednoczyć się wokół władzy, która zapewnia bezpieczeństwo i stabilność – analizuje sytuację Lew Gudkow, dyrektor Centrum Analitycznego Lewady w Moskwie. Rządowa wersja historii uczy również, by być nieufnym wobec Zachodu i jego agentów, którzy nieustannie spiskują przeciw Rosji. Należy zachować także ostrożność wobec wszystkich, którzy oferują zmiany, bo są to tzw. ekstremiści. W tej sytuacji nie dziwią rezultaty badań Gudkowa. Wynika z nich, że Rosjanie coraz większą sympatią darzą Józefa Stalina, a coraz krytyczniej patrzą na działalność Władimira Lenina. Ten pierwszy był przecież „sprawnym menedżerem” i budował potęgę kraju, a ten drugi zbuntował się przeciw władzy i wprowadził chaos.
– Zbrodnie? Nie negujemy wydarzeń z czasu rządów Józefa Stalina. Zostały one już omówione i potępione na zjeździe KC KPZR w 1956 r. My też mieliśmy dyskusję o tych zagadnieniach i doszliśmy do wniosku, że za Stalina było więcej zjawisk pozytywnych niż negatywnych – opowiada Jarosław Listow, sekretarz rosyjskiego Komsomołu ds. obywatelskiego i patriotycznego wychowania. Jego garnitur i fryzura przypominają młodzieżowych działaczy z lat 80. Chociaż jego poglądy są osadzone w dalszej przeszłości.
– Dzięki Stalinowi odnieśliśmy zwycięstwo nad faszyzmem. To on doprowadził do industrializacji kraju, a potem odbudował go po zniszczeniach wojennych. W jego czasach mieliśmy 160 tys. łóżek szpitalnych, czyli o 20 tys. więcej niż teraz – wylicza Listow. Może tak długo, bo jest profesjonalnie przygotowany do agitacji. W partyjnej szkole naucza marksizmu-leninizmu, a od prawie 20 lat publikuje w komunistycznej „Prawdzie”.
W kwestii oceny przeszłości Jarosław Listow bliski jest linii Władimira Putina, wobec którego formalnie pozostaje w opozycji. Jesienią rosyjski prezydent wziął udział w uroczystości upamiętniającej ofiary stalinowskich represji. Wielu to zaskoczyło, podobnie jak i słowa, które wtedy padły. Putin usprawiedliwiał wówczas funkcjonariuszy NKWD i KGB, którzy jako obywatele Związku Radzieckiego „robili to, co do nich należało” i należy im przebaczyć.
– Na Zachodzie też był terror skierowany przeciw komunistom, ale o tym się nie mówi. Na Węgrzech podczas kontrrewolucji zginęło 20 proc. populacji, podczas gdy w ZSRR było to 5 proc. Takie to były czasy – przekonuje w swoim stylu Listow.
Komunistyczne braterstwo
Wielu rosyjskich nauczycieli historii ma kłopoty z przekazywaniem uczniom wiedzy o losach ich kraju w XX w. Mają przecież uczyć tak, by nie wywoływać konfliktów między pokoleniami. A nie jest to łatwe, jak opisuje Artiom Mursubułatow, nauczyciel historii w jednej z podmoskiewskich szkół. – Nie wiadomo, co spodoba się urzędnikom i dziadkom uczniów, a o co będą mieli pretensje. Dlatego najbardziej lubię uczyć o starożytnej Rusi i mongolskim jarzmie – mówi.
Takich wątpliwości nie ma Jarosław Listow. Jego zdaniem międzynarodowy komunizm nadal pozostaje najlepszą drogą do braterstwa między narodami. Właśnie dlatego wspiera naród Korei Północnej broniący się przed sankcjami, Syryjczyków zjednoczonych wokół prezydenta Assada oraz republiki Ługańską i Doniecką walczące z „nazistowskim reżimem w Kijowie”. Z kolei zagrożeniem dla pokoju jest walka z komunizmem, która w Europie „przyjmuje formy totalitarne”. W ocenie Listowa świadczą o tym zapisy w konstytucjach niektórych krajów, gdzie zakazane jest propagowanie ideologii komunistycznej. – To przeobraża się w rusofobię, która wyraża się poprzez likwidację pomników żołnierzy rosyjskich, którzy wyzwolili te kraje – mówi ostrzegawczo sekretarz Komsomołu. To, że także w sprawach międzynarodowych jego poglądy są zgodne z linią Kremla, już nie zaskakuje.
Mimo że Jarosław Listow dostrzega we współczesności mnóstwo analogii historycznych, to rozwarstwienie społeczeństwa, bieda milionów rodaków i rządy oligarchów nie kojarzą mu się z przedrewolucyjną Rosją. Nie świadczy o tym nawet gorszy dostęp opieki medycznej, o czym sam mówił. – Teraz nie ma obiektywnych przesłanek do rewolucji. Walka z korupcją to temat zastępczy, a Nawalny to projekt Kremla, który ma odwrócić uwagę od realnych problemów – twierdzi. Gdyby miał rację, to historia w Rosji mogłaby się powtórzyć. Car tak chciał przecież kontrolować swoich przeciwników, że tajni agenci ochrany przejmowali inicjatywę wśród bolszewików i doprowadzili do jego własnego upadku.
– Mam nadzieję, że Rosja nie będzie miała nowej rewolucji. Chciałbym, by doszło do pokojowej dekonstrukcji reżimu, jak miało to miejsce w Hiszpanii w 1975 r. – mówi Leonid Wołkow. Nie traci optymizmu, chociaż po wyborach on i jego współpracownicy w całym kraju jeszcze bardziej mogą być represjonowani. – Ale my i tak już wygraliśmy. Aleksiej Nawalny jest coraz bardziej znany i jest o 24 lata młodszy od Putina. Prędzej czy później dojdzie do przekazania władzy – mówi. Ale kiedy mogłoby to nastąpić? Gdyby Putin chciał rządzić Rosją przynajmniej tak długo jak Stalin, to jego nowa kadencja nie mogłaby być nawet przedostatnią.