Ugrupowania antysystemowe zgarnęły w wyborach we Włoszech ponad 50 proc. głosów. Co to oznacza dla Europy?
Odpowiedź na to pytanie zależy od tego, kto wprowadzi się do Palazzo Chigi, czyli siedziby włoskich premierów. Luigi Di Maio, lider Ruchu 5 Gwiazd – ugrupowania, które zdobyło najwięcej głosów – już ogłosił, że jest gotów na rozmowy ze wszystkimi partiami. Do utworzenia stabilnej większości potrzebny jest mu partner, na którego postawiło przynajmniej 10 proc. wyborców. Są trzy takie ugrupowania: rządząca dotychczas Partia Demokratyczna, Liga Północna oraz Forza Italia. Wszystkie dotychczas odmawiały współpracy z Ruchem.
Scenariuszem budzącym największe obawy w stolicach na Starym Kontynencie jest sojusz sił eurosceptycznych, czyli koalicja Ruchu 5 Gwiazd z Ligą Północną. Jednak przewodniczący tej ostatniej Matteo Salvini stwierdził wczoraj, że nie życzy sobie takich „dziwnych koalicji”. Odrzucił także perspektywę powołania gabinetu cieszącego się dużym poparciem politycznym, który nazwał „rządem minestrone”, od włoskiej zupy jarzynowej przyrządzanej często ze składników, które akurat są pod ręką.
Salvini raczej skłania się ku rządowi powołanemu przez centroprawicę, w skład którego wchodzi Liga, Forza Italia, konserwatywne ugrupowanie Włoscy Bracia, a także centrowa Noi con l’Italia. Wbrew sondażom to nie partia Silvia Berlusconiego zyskała w tym sojuszu najwięcej głosów, ale właśnie Liga. Stąd Salvini nie ukrywał wczoraj, że ma apetyt na fotel premiera. Jak jednak uważa prof. Federico Romero z florenckiego European University Institute, taki scenariusz jest jednak zbyt kontrowersyjny.
Profesor zwraca również uwagę, że centroprawica najprawdopodobniej nie zdobędzie większości w parlamencie (gdy oddawaliśmy ten numer DGP, ostateczne wyniki nie były jeszcze znane) i będzie musiała szukać poparcia dla rządu poza koalicją. – Jak trudne to będzie zadanie, zależy od tego, ilu głosów będzie im brakować do większości. Jeśli kilkunastu, to myślę, że sobie poradzą. Jeśli 50, to raczej się nie uda – tłumaczy DGP Romero.
Jak mówi nam Włodek Goldkorn, wieloletni dziennikarz włoskiego tygodnika „L’Espresso”, najbardziej prawdopodobna jest jednak koalicja między Ruchem 5 Gwiazd i Partią Demokratyczną. Tym bardziej że z przewodniczenia tej ostatniej rezygnuje dotychczasowy szef, były premier Matteo Renzi. – Mogę się założyć o 100 albo nawet o 200 euro. Wierzę w racjonalność polityków, a taki wariant jest najbardziej racjonalny: pokazuje Ruch jako siłę odpowiedzialną, a centrolewicy daje okazję do pokajania się za błędy – tłumaczy.
Wynik włoskich wyborów wpisuje się w szerszy trend w rozwiniętych gospodarkach, którego przejawem było brytyjskie „nie” dla Unii Europejskiej, wybór Donalda Trumpa na prezydenta USA, a także dobre wyniki skrajnej prawicy w wyborach parlamentarnych na Starym Kontynencie. Przez ostatni rok na ugrupowania te konsekwentnie stawiała jedna piąta wyborców. Mniej więcej tyle głosów w Holandii otrzymał Geert Wilders, taki odsetek w pierwszej turze wyborów prezydenckich postawił na Marine Le Pen, takie poparcie dają ostatnie sondaże Alternatywie dla Niemiec. Teraz około jedna piąta Włochów postawiła na Ligę Północną.
Każde z tych wydarzeń poprzedzała debata, której ważnym elementem była migracja. – Migracja trafia do wyborców, ale też katalizuje niezadowolenie z innych powodów, jak bezrobocie. Tak stało się we Włoszech, gdzie przy okazji trafiła na listę zarzutów pod adresem Unii Europejskiej – mówi Romero.
Zdaniem Marcina Zaborowskiego, byłego dyrektora Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, przez ostatnie półtora roku Europejczycy dali swoim politykom do zrozumienia, że nie są zadowoleni z ich reakcji na kryzys migracyjny. Nie znaczy to jednak, że Stary Kontynent zaczął mówić Viktorem Orbánem lub Jarosławem Kaczyńskim. – Antyimigranckiej postawy włoskich populistów i części elektoratu nie da się całkiem sprowadzić do tego, co się dzieje w naszej części Europy. Do wybrzeży Włoch codziennie przybywają przybysze z Afryki, a nasz populizm jest antyimigrancki mimo braku imigrantów – mówi ekspert i dodaje, że wspólnych mianowników należałoby szukać bardziej w niechęci do globalizmu czy modernizmu.
Co więcej, od tego, kto teraz będzie rządził we Włoszech, może zależeć kierunek reform w Europie. „Eurosceptyczna koalicja może wyhamować francusko-niemieckie plany reformy strefy euro. A jeśli nowy rząd nie zrobi wiele w kwestii dyscypliny budżetowej i reform strukturalnych, z tym większą niechęcią Niemcy będą się odnosić do elementów unii transferowej” – napisał wczoraj na Twitterze Charles Grant, dyrektor londyńskiego think tanku Center for European Reform.
Pod hasłem unii transferowej kryje się wiele rozwiązań, w których kraje strefy euro solidarnie zrzucają się w razie problemów na innych członków Eurozony, jak euroobligacje, które może emitować każdy kraj, a w razie bankructwa wykup gwarantują pozostałe. Na takie pomysły w Berlinie reaguje się alergicznie. Niemniej jednak niemieccy politycy zaczynają rozumieć, że na jakiś element unii transferowej będą się musieli zgodzić, bo bez tego strefa euro pozostaje niekompletna. Chęć Berlina do reform wspólnej waluty jest jednak proporcjonalna do chęci reform u partnerów: Emmanuel Macron próbuje zmienić Francję, a czy tak samo postąpi nowy rząd w Rzymie?
Niektórzy są jednak zdania, że Włochy to zbyt duży czynnik ryzyka oraz że wraz z powołaniem rządu w Berlinie nie ma się już co oglądać na pozostałych. „Byłoby błędem ze strony Berlina, Paryża i Brukseli wstrzymywać się z reformą strefy euro do wyłonienia stabilnego rządu w Rzymie. Z Włochami lub bez, najwyższa pora wrzucić francusko-niemiecki silnik na wyższe obroty” – napisała Judy Dempsey z Carnegie Europe.
Co ciekawe, wynik włoskich wyborów może być korzystny z perspektywy Warszawy – także, jeśli chodzi o trwający wciąż spór polskiego rządu z Komisją Europejską. – Na pewno ubędzie nam przeciwnik, bo dotychczasowy premier Paolo Gentiloni miał raczej chłodne relacje z krajami naszego regionu – mówi dr Małgorzata Bonikowska, szefowa Centrum Studiów Międzynarodowych.
Z perspektywy Warszawy wynik włoskich wyborów może być korzystny