Mimo fali krytyki wizytę Recepa Tayyipa Erdogana w Polsce należy uznać za potrzebną. Jej zorganizowanie mogłoby być przykładem prowadzenia przez władze w Warszawie pragmatycznej polityki zagranicznej, gdyby nie afront, jaki prawdopodobnie uczyniono politykowi, rezygnując z jego spotkania z premier Beatą Szydło.
Wizyta prezydenta Turcji w Polsce wzbudziła liczne kontrowersje. Część ugrupowań politycznych i opinii publicznej zarzucała rządowi, że najwyższe władze państwowe spotykają się z despotą, który notorycznie łamie prawa człowieka i przekształca swój kraj w dyktaturę (co gorsza wygaszając stopniowo świeckość państwa, jaką wprowadził Kemal Atatürk). Inne argumenty dotyczyły aspektu unijnego. Zwracano uwagę, że Erdogan jest izolowany w Europie, a władze w Warszawie czynią w tym zakresie wyłom. Co jest rzekomo nieodpowiedzialne.
Powyższe argumenty nijak się mają do ogólnie przyjętych na świecie zasad uprawiania polityki zagranicznej. Oczywiście protesty w obronie praw człowieka są pożyteczne i powinny charakteryzować działania społeczeństwa obywatelskiego w demokratycznym państwie, jakim jest Polska. Zrozumiałe jest również podnoszenie takich argumentów przez opozycję. Trudno jednak wyobrazić sobie, by jakikolwiek rząd (bez względu na wchodzące w jego skład ugrupowania) zrezygnował ze swoich kontaktów bilateralnych z ważnym partnerem.
Słowo „ważnym” jest tu kluczowe, bo w istocie w takich kategoriach należy rozpatrywać Turcję, która mimo czystek, jakie dotknęły jej armię, jest jedną z najważniejszych sił zbrojnych w NATO. Władze w Warszawie nie mogą tego faktu ignorować. I choćby z tego powodu należy dbać o współpracę bilateralną z Ankarą. Tym bardziej że taka kooperacja pomiędzy państwami współtworzącymi Pakt Północnoatlantycki odbywa się na wysokim poziomie mimo zmian ustrojowych, które zachodzą w Turcji (zmian na niekorzyść). Pól współpracy polsko-tureckiej jest zresztą znacznie więcej aniżeli w podkreślanym przeze mnie aspekcie wojskowym. Polityka bliskowschodnia, w której Polska w jakimś wymiarze uczestniczy jako element koalicji wymierzonej w Państwo Islamskie, kwestie związane z kryzysem migracyjnym, przemysł zbrojeniowy – to niejedyne przykłady. Nie ma większego sensu rozwijać tych wątków, ponieważ partycypacja władz w Ankarze w NATO i jej wkład w pakt definiuje poziom kontaktów z tym krajem. Tu dyskusja powinna się kończyć. A kto tego nie rozumie, temu daleko do współczesnej dyplomacji. Zresztą katalog autorytarnych państw, z którymi Polska musi utrzymywać dobre relacje, jest znacznie szerszy by wymienić tu jedynie Chiny (aspekt ekonomiczny) czy Azerbejdżan (aspekt energetyczny).
Oczywiście pozostaje jeszcze jedna sprawa do rozstrzygnięcia. Czy Erdogan „zasłużył” na wizytę w Polsce oraz czy moment, w którym miała miejsce, był odpowiedni, skoro w UE tego polityka de facto się bojkotuje? Bez wątpienia nie powinno się rozpatrywać spotkań najwyższych władz państwowych z tureckim prezydentem w Warszawie w kategoriach solidarności wspólnotowej. Podobne działania podejmują wszystkie liczące się stolice europejskie. Choć w odniesieniu do różnych podmiotów. Doskonałym tego przykładem jest choćby skuteczność dyplomacji rosyjskiej w przełamywaniu własnej izolacji po wojnie stoczonej z Gruzją w 2008 r. czy aneksji ukraińskiego Krymu w 2014 r. A jeśli i to państwa nie przekonuje, to warto wspomnieć o czymś, co nie wybrzmiało dostatecznie mocno w Polsce podczas wizyty Erdogana. Turecki prezydent spotkał się pod koniec sierpnia br. ze swoim francuskim odpowiednikiem Emmanuelem Macronem. Francja wie bowiem, w jaki sposób zabezpieczać swoje interesy. Szczególnie w odniesieniu do partnerów tak ważnych jak Turcja. Jak się okazuje polskie władze wcale nie są pionierem obłaskawiania „sułtana”. Co najwyżej stanowią tu awangardę.
Chciałbym w tym momencie pochwalić rząd, bo rozmowy w Warszawie z tureckim partnerem mogły dać naszej dyplomacji wiele atutów w rozgrywce, jaką na licznych płaszczyznach toczymy w obrębie Unii Europejskiej, ale niestety nie mogę tego zrobić. Cieniem na naszej dyplomacji kładzie się bowiem zachowanie premier Beaty Szydło, która miała się spotkać z prezydentem Erdoganem, ale ostatecznie tego nie zrobiła.
Według rzecznika rządu Rafała Bochenka decyzja o odwołaniu spotkania (nie określono, kto ją podjął?) miała związek z „sytuacją wewnętrzną Turcji i koniecznością osobistego zaangażowania w nią prezydenta Erdogana”. Teoretycznie mogło chodzić o wypadek w kopalni na południu kraju i atak na autokar policyjny. Tyle tylko, że w przeciwieństwie do spotkania z Beatą Szydło – do rozmów tureckiego polityka z marszałkami Sejmu i Senatu doszło bez przeszkód.
Logiczny wniosek, jaki się nasuwa, należy sformułować zdaniem mówiącym o tym, że Polska polityka zagraniczna sięgnęła (zapewne z fatalnym skutkiem) po klasyczny półśrodek. Z jednej strony próbowano załatwić cały pakiet palących spraw z prezydentem Erdoganem. Z drugiej zrównoważyć przekaz idący w ślad za jego wizytą, czyniąc mu afront i uniemożliwiając spotkanie z premier. W takim wypadku lepiej było w ogóle nie organizować wizyty tureckiego prezydenta w Polsce. Mimo że u swoich podstaw inicjatywa taka miała sens.