Tego doświadczyłam w ciągu ostatnich kilku dni. My, Europejczycy, musimy wziąć swój los we własne ręce” – powiedziała szefowa niemieckiego rządu na wiecu wyborczym w niedzielę. „Kilka ostatnich dni” odnosi się oczywiście do szczytu NATO oraz spotkania przywódców G7, gdzie po raz kolejny ujawniły się różnice między krajami Starego Kontynentu a nową administracją w Waszyngtonie. Podczas szczytu okazało się, że nowy lokator Białego Domu wciąż zastanawia się nad sensownością porozumienia klimatycznego z Paryża. Co gorsza jednak, Trump po raz kolejny obsztorcował członków nieprzeznaczających wystarczająco dużych kwot na obronę; padły nawet słowa o „długu”.
Jaki wpływ na przyszłość Sojuszu mogą mieć rozjeżdżające się drogi USA i Europy? Na pierwszy rzut oka NATO zdało egzamin z nowych wyzwań. Misja w Afganistanie pokazała, że Sojusz jest w stanie wziąć na siebie zadania stabilizacyjne. Przesunięcie dodatkowych sił do regionu Europy Środkowej i Wschodniej dowiodło solidarności. Co więcej, Sojusz wciąż się poszerza – w czerwcu członkiem zostanie Czarnogóra – i wciąż pozostaje najlepszą platformą do koordynacji działań wojskowych, procedur, wymiany doświadczeń, wspólnych ćwiczeń etc.
Najczarniejszy scenariusz zakłada, że Trump nie spuści z tonu i będzie chciał wystawić Europie rachunek za amerykański parasol obronny. O ile nie doprowadzi to do rozpadu Sojuszu, na pewno bardzo popsuje atmosferę – chociażby dlatego, że nie jest prawdą, iż sojusznicy USA nie ponoszą żadnych kosztów stacjonujących u nich wojsk USA. Prezydent mógłby też zaordynować zwinięcie zamorskich baz (w tym w Niemczech), ale rezygnowałby w ten sposób z możliwości projekcji mocy, a więc de facto zmniejszał wpływ USA na światowe sprawy.
Mniej radykalny scenariusz oznacza kontynuację bez fajerwerków, czyli sytuację, w której Waszyngton nie przestaje pohukiwać i grozić palcem, co psuje atmosferę wewnątrz NATO i prowadzi do lekkiego uwiądu Sojuszu. Wspólne ćwiczenia nadal są faktem, tak samo jak współpraca wywiadowcza, ale w nowej kwaterze głównej brakuje „esprit de corps”.
Niewykluczony jest jednak scenariusz, w którym Europa faktycznie bierze na siebie większe obowiązki. W pewnym stopniu to już się dzieje. Komisja Europejska pod koniec listopada przedstawiła Plan działań w zakresie europejskiej obronności. Zakłada on utworzenie wspólnego funduszu finansującego badania naukowe w zakresie obrony, a także stworzenie wspólnych mechanizmów zakupowych, aby obniżyć koszty nabywania sprzętu przez państwa członkowskie. Scenariusze współpracy wojskowej będzie również zawierało specjalne opracowanie dyskusyjne, które Komisja ma opublikować w czerwcu.
Trump nie jest pierwszym prezydentem, który ofukiwał Europejczyków za zbyt niskie wydatki na obronę. Problem niestety tkwi w szczegółach; to nie osiągnięcie 2 proc. PKB mówi o poważnym podejściu do tych wydatków, ale ich mądre spożytkowanie. Niemniej, jeśli Stary Kontynent wyjdzie naprzeciw oczekiwaniom prezydenta USA, będzie to korzystne dla Sojuszu.
Silniejsza wojskowo Europa może z kolei oznaczać spadek rangi Sojuszu. Współpraca europejska w tym zakresie stworzy w pewnym sensie strukturę równoległą do NATO.
To się już zresztą dzieje, Francuzi od lat interweniują w swoich byłych koloniach w Afryce bez oglądania się na NATO. Gdyby nie ich interwencja w Mali, kraj padłby ofiarą terrorystów.
Warto jednak umieścić słowa Merkel w pewnym kontekście. Po pierwsze, retoryka Berlina odnośnie do perspektyw współpracy transatlantyckiej zmieniła się już kilka miesięcy temu. W styczniu kanclerz mówiła o tym, że Europa musi się nauczyć brać więcej odpowiedzialności. Podobny komentarz padł z jej ust po nieformalnym szczycie unijnych przywódców na Malcie na początku lutego br. Merkel zasugerowała wtedy, że w przyszłości mogą się pojawić obszary, w których Stary Kontynent „będzie musiał stanąć na dwóch nogach”. W tym sensie niedzielny komentarz Merkel nie stanowi nagłego zwrotu w myśleniu szefowej niemieckiego rządu.
Po drugie, należy pamiętać, że Niemcy są w trakcie sezonu wyborczego – a odrobina antyamerykańskiej retoryki nad Renem zawsze dobrze się sprzedaje. Wykorzystał to chociażby w 2002 r. Gerhard Schroeder, kiedy krytyką wojennych zapędów George’a Busha zdobył wyborców i kolejną kadencję na stanowisku kanclerza.
Po trzecie, słowa polityków nie mają mocy zmieniania realiów strategicznych. A te są jednoznaczne: Europa wciąż potrzebuje Ameryki dla własnego bezpieczeństwa, a USA potrzebują Europy, bo nie mają na świecie równie oddanego sojusznika.