Minister Krzysztof Szczerski, sekretarz stanu ds. zagranicznych w Kancelarii Prezydenta, mówi DGP, jakie wnioski powinny zostać wyciągnięte po czwartkowym wyborze przewodniczącego Rady Europejskiej.
Co Polska zyskała na operacji Saryusz-Wolski?
To działanie powinno być mierzone tym, w imię czego było prowadzone. Wiedzieliśmy, pan prezydent też o tym mówił, że pani premier była w bardzo trudnej sytuacji. Podstawowy problem z Donaldem Tuskiem nie dotyczył jego osoby, ale tego, jak się zachowywał jako potencjalny kandydat na szefa Rady Europejskiej. W sposób otwarty angażował się w politykę jednego z krajów członkowskich, co naruszało zasadę neutralności instytucji unijnych. Przewodniczący Tusk na własne życzenie został wybrany z niepełnym mandatem. Wielokrotnie dostawał informacje, że powinien zabiegać o polski głos, że Polska nie jest zdecydowana, by go poprzeć. Nie robił tego.
Nawet po zgłoszeniu Jacka Saryusza-Wolskiego Donald Tusk nie starał się o kontakt z prezydentem?
Donald Tusk nie kontaktował się z prezydentem od ponad roku. Nawet podczas swojej wizyty na szczycie NATO w Warszawie. Od czasu naszej wizyty w Brukseli w styczniu 2016 r. nie było żadnego sygnału o chęci spotkania.
A państwo o nie zabiegali?
Zgodnie z praktyką dyplomatyczną po złożeniu wizyty oczekiwaliśmy na rewizytę. Zaproszenie do złożenia rewizyty zostało sformułowane. Ale sygnału, żeby znaleźć termin, nie było.
Po Brukseli przedstawiciele rządu mówią dużo o asertywności, interesie narodowym. Pytanie, czy w Unii Europejskiej interes narodowy da się realizować w pojedynkę i czy asertywność powinna prowadzić do tego, by popadać w takie osamotnienie.
Sens tego, co zrobiła Polska, zależy od wniosków, jakie się wyciągnie w Europie. Samo wydarzenie jest już częścią historii. Pytanie, czy praktyka, jaka się ujawniła podczas szczytu, będzie akceptowana. Jeśli będzie zgoda w UE na taką praktykę, że gdy podczas negocjacji chociaż jedno państwo ma inne zdanie, to zamiast z tym państwem rozmawiać, próbuje się użyć kruczków prawnych, by ominąć jego sprzeciw i je przegłosować, to oznaczałoby to, że taka praktyka może być stosowana wobec każdego kraju. Nie chodzi mi o wybór Tuska, bo on mógł być większościowy, ale o opublikowanie konkluzji ze szczytu Rady Europejskiej w formie dokumentu popartego przez 27, a nie 28 państw członkowskich, co było skorzystaniem z kruczka prawnego. Wtedy pana pytanie miałoby sens, bo to by oznaczało, że w UE państwa nie mają prawa do odrębnego zdania. Można też wyciągnąć odwrotny wniosek. To, co się wydarzyło, było obiektywnie złe dla integracji. Przypomnę sytuację, która miała miejsce przy traktacie lizbońskim. Po wecie Irlandii też pojawiały się głosy, że trzeba Irlandczyków zmusić do ponownego referendum albo wykluczyć ich z integracji, skoro nie zgadzają się z traktatem. Że wszystkie pozostałe kraje powinny ratyfikować traktat, by wyizolować Dublin. Prezydent Lech Kaczyński powiedział wtedy, że Polska nie ratyfikuje traktatu, dopóki Irlandia dobrowolnie nie przeprowadzi ponownego referendum. Wtedy głos Polski zadecydował o tym, że nie zastosowano tego typu techniki, jaką zastosowano teraz przy wyborze przewodniczącego Rady Europejskiej. W czwartek zabrakło tego typu odważnego głosu, który by oświadczył, że nie można izolować jednego państwa członkowskiego, ale trzeba z nim rozmawiać i spróbować znaleźć jakiś kompromis.
Sojusznicy zawiedli? Ani Brytyjczycy, ani nikt z Grupy Wyszehradzkiej czy szerzej państw Trójmorza nas nie wsparł.
Nigdy nie umawialiśmy się z nikim na wspólne wybory personalne. Takie głosowania nie mają wiele wspólnego z budowaniem sojuszy w Trójmorzu. Mam nadzieję, że nasze związki są trwałe ze względu na wspólnotę interesów. Byłoby dużo gorzej, gdyby głosowanie dotyczyło właśnie strategicznych interesów polskiego państwa. Wtedy moglibyśmy mówić o rzeczywistym problemie. Można precyzyjnie odtworzyć, dlaczego poszczególne państwa głosowały w ten sposób. Motywacje były różne, ale czytelne. Prezydent Lech Kaczyński mógł sobie wtedy pozwolić na takie działanie ze względu na wagę polityczną Polski. Nie wymagam takiego działania od krajów o mniejszym potencjale.
Nie uważa pan, że kandydatura Saryusza-Wolskiego została zgłoszona zbyt późno? Unijne młyny mielą powoli. Może gdyby Polska wystartowała z kampanią wcześniej, a nie kilka dni przed szczytem, byłaby większa szansa na przekonanie części państw do naszych racji?
Taktyka była odpowiedzialnością rządu. My jako Kancelaria Prezydenta byliśmy informowani na bieżąco, konsultowani w kolejnych krokach, ale ponieważ nie byliśmy twórcą tej taktyki ani aktywnym uczestnikiem całego procesu, wolałbym się powstrzymać od publicznej oceny. Oceniać powinni ci, którzy byli za tę taktykę odpowiedzialni.