Amerykański sekretarz obrony Jim Mattis odwiedził Europę, by wziąć udział w swoim pierwszym spotkaniu z ministrami obrony innych państw Sojuszu Północnoatlantyckiego. Jego partnerzy boją się, że prezydent Donald Trump przeformułuje amerykańskie zaangażowanie w Sojuszu. Podczas kampanii wyborczej Trump określił NATO mianem anachronicznego i zakwestionował jego wpływ na bezpieczeństwo narodowe Stanów Zjednoczonych. Pytał, dlaczego państwo takie jak USA, obciążone długiem i borykające się z zagrożeniami, powinno dźwigać brzemię obrony bogatego i ludnego kontynentu, którego gospodarka jest większa niż nasza własna.
To dobre pytanie. Od dekad Europa żyła w posthistorycznej bańce niskich nakładów na obronność, słabnących zdolności do walki i ambiwalencji co do rosnących zagrożeń płynących z sąsiednich części świata. Przywódcy USA ostrzegali Europejczyków przed możliwymi konsekwencjami takiej postawy. W 201 1 r . ówczesny sekretarz obrony Robert Gates powiedział, że Ameryka ma „coraz mniejszy apetyt na wydawanie rosnących środków w imieniu krajów, które nie chcą poświęcić potrzebnych zasobów na własną obronę”. Retoryka Trumpa różni się tylko dosadnością, z jaką stawia ten problem. I tym, że najpewniej coś zrobi. Pytanie tylko, co.
Sojusznicy boją się, że opuści NATO. Jeśli nie formalnie, to przynajmniej wycofując amerykańskie siły z Europy i pozostawiając ją samą sobie. Ale jest też inna opcja, którą sojusznicy, zwłaszcza z państw bałtyckich, powinni aktywnie promować. Trump mógłby podjąć się długofalowego zadania zreformowania Sojuszu. Są sygnały, że prezydent skłania się właśnie ku tej opcji. Wbrew szumowi medialnemu Trump nigdy nie powiedział, że chce się wycofać z Europy. – Nie, nie chcę wychodzić – odpowiedział, zapytany o to wprost w marcu zeszłego roku. – NATO jest dla mnie bardzo ważne – dodał. A w inauguracyjnym przemówieniu na tematy krajowe podkreślił, że priorytetem jest dla niego „odnowa starych sojuszy”.
Trudno sobie wyobrazić, by podobne słowa w 2009 r. wypowiedział Barack Obama. W rzeczywistości komentarze Trumpa w sprawie NATO są łagodniejsze niż słowa Obamy z początku jego prezydentury. Poprzedni prezydent określił swego czasu Sojusz mianem „związku narodów, którego korzenie tkwią w podziałach z czasów dawno zakończonej zimnej wojny”, który „wynosi jedną grupę ludzi ponad drugą” i „nie ma sensu w świecie tak silnie połączonym wzajemnymi więzami”. Dla Obamy NATO było wadliwe same z siebie. Nie dlatego, że Ameryka brała na siebie zbyt wiele obowiązków (choć potem krytykował Sojusz także za to), ale ponieważ NATO odzwierciedlało ideę Zachodu jako konstruktu cywilizacyjnego, co nie pasowało do jego światopoglądu. Dla Trumpa NATO jest wadliwe w sensie narzędziowym. Nie dlatego, że nie pasuje mu idea sojuszu Zachodu, ale dlatego, że nie sądzi, by NATO dobrze radziło sobie ze swoimi zadaniami.
Różnica jest fundamentalna. Nigdy nie było szansy, że Obama spróbuje na poważnie zreformować NATO. Centralnym punktem jego polityki zagranicznej był reset z Rosją. Prezydent zmienił swoje podejście nie dlatego, że docenił sojusze, ale ponieważ jego pierwotne podejście poniosło dość spektakularną klęskę. Reset pomógł stworzyć warunki do wybuchu wojny na Ukrainie, co – już po wyrządzeniu szkody – zmusiło Obamę do wzmocnienia NATO. Trump przeciwnie, wkroczył do Białego Domu z jasno określonym priorytetem dla polityki bezpieczeństwa narodowego w postaci pokonania Państwa Islamskiego, w czym NATO ma do odegrania oczywistą rolę. Trump wkrótce będzie miał kolejne, znacznie bardziej pilne zadanie dla NATO: powstrzymanie Rosji.
Obama odkrył bowiem, że próba przekupywania Putina bez uwzględniania siły Zachodu podcina pozycję negocjacyjną Waszyngtonu i zaprasza Rosję do agresji. Trump powinien się uczyć na błędach Obamy i w początkowej fazie kadencji na nowo zdefiniować przywódczą rolę USA w Europie. Jeśli to zrobi, znajdzie gotowych partnerów wśród państw natowskiej Północy i Wschodu. Sojusznicy w rodzaju Estonii czy Polski reprezentują typ mentalności „najpierw pomóż sobie sam”, jakiego Trump oczekuje od sojuszników Ameryki. W ostatnich latach każde państwo frontowe NATO zwiększyło wydatki na obronę. Polska i Estonia już przeznaczają na to ponad 2 proc. PKB, a Łotwa i Litwa osiągną ten cel w przyszłym roku. Odkąd rozpoczęła się wojna na Ukrainie, państwa bałtyckie podwoiły te wydatki.
W tym samym czasie niemiecki budżet obronny się skurczył. Mimo dwukrotnie większej populacji Niemcy mają o połowę mniej czołgów niż Polska. Częściowym wyjaśnieniem niemieckiego letargu jest obecność amerykańskich baz wojskowych. 23 z 28 największych obiektów NATO znajduje się na zachód od Odry. Do tego – poza paroma setkami – wszystkie sześćdziesiąt kilka tysięcy obecnych w Europie żołnierzy amerykańskich oraz wszystkie, przeważnie amerykańskie niestrategiczne głowice jądrowe. Jeśli w NATO jest coś anachronicznego, to właśnie ta koślawa sytuacja, przystosowana do strategicznej rzeczywistości lat 70. Dopóki będzie trwała, państwa zachodnioeuropejskie będą miały słabą motywację do działania, pozostawiając zadanie prawdziwej obrony Stanom Zjednoczonym i takim państwom członkowskim, jak Polska.
Tak być nie powinno. Nowa administracja powinna skupić wokół siebie podobnie myślących sojuszników i ukształtować reformatorski blok wewnątrz Sojuszu, składający się z chętnych do działania członków NATO. Taka grupa będzie się cieszyć szacunkiem. Pozwoli skończyć z członkostwem drugiej kategorii państw frontowych, przenieść bazy w rodzaju Ramstein do Polski (i oszczędzić przy tym pieniądze amerykańskich podatników), zmienić zasad y uruchamiania art. 5 traktatu waszygtońskiego (przewidującego stanięcie całego NATO w obronie zaatakowanego członka), by maruderzy nie mogli go zawetować, wreszcie zbudować większą koalicję do stabilizacji Południa i Wschodu. Reforma nie będzie prosta. Będzie wymagała wysiłku podobnego do tego podjętego przy okazji poszerzenia NATO w latach 90. A przede wszystkim będzie wymagała wspięcia się amerykańskiego przywództwa na poziom niewidziany od lat. Nadbałtyccy liderzy powinni w tym pomóc, kontaktując się wkrótce z Białym Domem. Znajdą w administracji Trumpa uważnych słuchaczy.
Wbrew szumowi medialnemu Trump nigdy nie powiedział, że chce się wycofać z Europy.