Pewne idee i metafory niepostrzeżenie obejmują we władanie nasze umysły i zaczynają kierować naszym działaniem. Z czasem stają się dla nas tak oczywiste, że przestajemy zauważać ich sztuczność. Naturalizują się, tzn. zaczynają być postrzegane jako oczywistość i przybierają postać niewidocznego tła naszego myślenia. Dzieje się tak szczególnie wtedy, gdy jakaś ideologia – pojmowana jako całościowy system postrzegania świata, oceniania i wyznaczania celów godnych realizacji – uzyskuje pozycję dominującą w obszarze przekonań danej wspólnoty.
Idea, która jest przedmiotem moich refleksji w tym tekście, stanowi istotny fragment takiej właśnie ideologii. Idzie o ideę postrzegania człowieka jako przedsiębiorstwa, którym on sam musi starannie zarządzać, jeśli chce osiągnąć cele, w danym momencie historycznym i w danej wspólnocie uznane za oczywiste. O sile tej idei świadczy fantastyczny sukces przemysłu poradników oraz doradztwa personalnego, w tym tzw. coachingu. Półki w księgarniach uginają się do książek, w których znajdujemy przepisy na to, jak uczynić siebie lepszym, ale nie w sensie lepszego człowieka jako takiego (doskonalszego moralnie), lecz w sensie bardziej atrakcyjnego towaru na rynku. Te publikacje są znakiem naszych czasów, w których urynkowieniu ulegają wciąż nowe dziedziny życia, coraz więcej rzeczy zamienionych zostaje w towar. Następuje ekonomizacja naszej egzystencji, w tym m.in. sensie, że zasady ekonomii wolnorynkowej zostają rozciągnięte na sfery życia dotąd rozpatrywane w innej perspektywie (życie rodzinne i uczuciowe, edukacja uniwersytecka, sztuka), nauka ekonomii zaś zyskuje status supernauki, uniwersalnego klucza dla zrozumienia wszystkich aspektów życia osobistego i społecznego. Imperializmowi rynku towarzyszy zatem imperializm ekonomii jako nauki uniwersalnej. Wszystko to powoduje, że nasz horyzont aksjologiczny i światopoglądowy niezwykle się spłaszcza i trywializuje.
Filozofia na miarę czasów
Najciekawsze w tym wszystkim jest jednak zaplecze filozoficzne owego postrzegania świata na wzór wolnego rynku i człowieka na wzór przedsiębiorstwa. A dotyczą one tego, kim jest człowiek, jakie są cele ludzkiego życia oraz jakie są relacje pomiędzy jednostką a jej otoczeniem (innymi ludźmi). Człowiek jawi się w tej perspektywie przede wszystkim jako pracownik sprzedający siebie i swoje umiejętności na rynku kapitalistycznym. Jest towarem, który ma tym większą wartość, im okazuje się atrakcyjniejszy dla ewentualnych nabywców. Wykorzystuje całego siebie, a nie jedynie jakąś swoją część do tego, aby wydajnie pracować. A to oznacza, że jest gotów sięgać wciąż głębiej w samego siebie, by odkryć dotąd niezauważone potencjały efektywności działania. Nie boi się „pracy emocjonalnej”, jak to określa wybitna socjolożka Arlie Hochschild, a zatem wykorzystywania nie tylko przymiotów swego umysłu czy ewentualnie ciała w procesie pracy, lecz także swoich emocji. W tym sensie chce stać się pracownikiem doskonałym, który nie pozostawia sobie już żadnej intymności, w całości oferując siebie na rynku pracy.
Aby sięgnąć do tych emocjonalnych rezerw, potrzebuje czasem przewodnika duchowego, którym w dzisiejszych czasach staje się coach, osobisty trener, wskazujący, gdzie ukryły się rezerwy i na czym polegają blokady wewnętrzne niepozwalające podnieść swojej wartości (użyteczności) na rynku pracy. To coach staje się dziś głównym funkcjonariuszem systemu trubokapitalizmu wyciskającego z ludzi wszystko, co tylko da się wycisnąć w imię efektywności ekonomicznej (to nie znaczy, że intencja działania wielu trenerów personalnych nie jest szlachetna, chodzi jedynie o to, że ich obiektywna funkcja w systemie jest taka, jaka jest, czego najczęściej nie dostrzegają). Cały zaś przemysł doradczo-psychologiczny nazwać można awangardą procesu wynajdywania w ludziach możliwych do skapitalizowania potencjałów zwanych często „rozwojowymi”, co jest o tyle mylące, że chodzi tu wyłącznie o rozwój działania człowieka – przedsiębiorstwa.
Milczącym celem tak pojmowanej pracy nad sobą jest spełnienie wymogów rynku kapitalistycznego i zwycięstwo w zażartej konkurencji (boję się, że taki stał się także nasz faktyczny program wychowania dzieci). Zakłada się tutaj, że walka jest naturalnym stanem ludzkiego życia, a zwycięstwo w niej mogą odnieść tylko lepiej dostosowani do wymogów turbokapitalizmu, który ze wszystkiego czyni potencjalny towar. To element tzw. darwinizmu społecznego, który de facto leży u ideowego podłoża całego przemysłu doradczo-psychologicznego (ostatnio w jego zakres zostają także włączone takie nauki jak kognitywistyka, która ma wzmóc potencjał człowieka – przedsiębiorstwa poprzez sięganie nie tylko do jego przekonań, ale też do procesów biologicznych mających miejsce w jego mózgu; stąd takie idee jak popularne dziś NLP – programowanie neurolingwistyczne).
Skutkiem ubocznym jego dominacji jest przekonanie, że „każdy jest kowalem swojego losu” i jeśli wygrywa, to tylko dlatego, że lepiej nad sobą pracował (lepiej zarządzał sobą), jeśli zaś przegrywa, to znaczy, że okazał się w tym kiepski. Przy czym, ponieważ historię piszą zawsze zwycięzcy, to także i w tym przypadku historię rywalizacji na rynku pracy piszą ci, którzy wygrali. A to oznacza, że wychodzą oni z prostego założenia, „jeśli mnie się udało, to każdemu może się udać, trzeba było tylko się starać”. Staje się to podstawą do manifestacyjnej pogardy okazywanej tym, którzy przegrali w wyścigu (stąd także bierze się niechęć klasy średniej i wyższej do klasy niższej, oskarżanej o brak kompetencji, nieudacznictwo i lenistwo). Podejście to jest pochodną założenia, iż każdy jest w pełni odpowiedzialny za siebie, które z kolei wspiera się na jeszcze głębszym przekonaniu, że świat składa się z samotnych jednostek, które mają te same szanse i te same możliwości, tak jak gdyby fakty niezależne od jednostki, jak miejsce urodzenia, pochodzenie, stan majątkowy rodziny, stan zdrowia itd., nie miały ogromnego wpływu na jej sukces lub klęskę.
Ta atomistyczna wizja społeczeństwa jako agregatu jednostek odpowiada też za faktyczną akceptację egocentryzmu jako normy ukrywającej się za przemysłem doradczo-psychologicznym. Nawet bowiem jeśli zwraca się tutaj uwagę na innych ludzi czy też na otoczenie społeczne osoby poddanej „terapii”, to z reguły w aspekcie możliwości wywoływania określonych reakcji dzięki wyuczonym zachowaniom. W ten sposób nastawienie na manipulowanie swoją osobowością w celu uczynienia jej atrakcyjniejszą na rynku pracy zostaje stowarzyszone z nastawieniem na manipulowanie swoim otoczeniem w celu osiągnięcia zamierzonych celów jednostki wedle przekonania: manipuluj innymi, jeśli nie chcesz, aby oni manipulowali tobą.
Być lepszym. Na rynku
Nakreślony powyżej obraz człowieka-przedsiębiorstwa, doskonale skądinąd zbieżny z dominującą od lat w kulturze zachodniej ideologią neoliberalizmu czy wprost stanowiący jej część, każe instrumentalizować zarówno samego siebie, jak i swoje otoczenie. W tym sensie jest on sprzeczny z całą nieomal tradycją kultury zachodniej, która nakazuje „traktować człowieczeństwo w sobie i innym zawsze jako cel, nigdy jako środek”, zgodnie ze słynną formułą Kanta.
Począwszy od starożytnej filozofii, poprzez myśl chrześcijańską, a skończywszy na wielkich świeckich systemach moralnych nowożytności jak oświeceniowy humanizm czy kantyzm, zakładaliśmy, że człowiek powinien koncentrować się na stawaniu się kimś lepszym, niż jest, nie po to, aby zyskać coś w konkurencji z innymi o dobra materialne, ale po to, aby spełnić jakiś autoteliczny ideał człowieczeństwa. Różnie nakreślaliśmy jego horyzonty, nigdy jednak nie przyszło nam do głowy, aby podporządkować go realizacji dóbr tak płaskich w wymiarze moralnym jak bycie dobrym towarem na kapitalistycznym rynku pracy. Nawet ojcowie założyciele kapitalizmu, myśliciele liberalni tacy jak Adam Smith, John Locke czy J.S. Mill postrzegali człowieczeństwo jako niesprowadzalne do odgrywania roli efektywnego pracownika, zażartego konsumenta lub egoistycznie nastawionego gracza o jakieś dobra doczesne.
W tym sensie neoliberalizm i związany z nim kult efektywności ekonomicznej za wszelką cenę znamionuje coś nowego, niezwykle niebezpieczny przełom w kulturze zachodniej polegający na otwartym zaprzeczeniu całemu jej dziedzictwu. Jeśli stowarzyszymy to z będącym faktycznym, choć z pewnością niezamierzonym, owocem hegemonii neoliberalnej w postaci uznawania, że to, co tysiące lat braliśmy na Zachodzie (i nie tylko na Zachodzie) za zło, jest de facto dobrem (chciwość, egoizm, bezwzględność), uzyskamy niezwykle smutny obraz miejsca, w którym się znaleźliśmy. Niewykluczone, że wieszczony przez wielu filozofów upadek Zachodu właśnie dokonuje się na naszych oczach, a my, zbyt zajęci krzątaniem się wokół naszych spraw, nawet go nie dostrzegamy. No cóż, jak pisał wielki filozof niemiecki G.F.W. Hegel: „Sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu”, zrozumienie tego, co się stało, przychodzi zawsze za późno. Być może musimy najpierw sięgnąć dna, aby się odbić i zrozumieć zarazem, dlaczego tak nisko upadliśmy.
Jest jednak pewna szansa, że nakreślona powyżej sytuacja przestanie być wreszcie tolerowana przez ludzi poddanych „obróbce” rynkowej i doradczo-psychologicznej, którzy poczują, że wpycha ich ona w koleiny życia prowadzące w ostateczności do poczucia utraty jego sensu i wyobcowania wobec samego siebie. Gdy zmęczeni wyścigiem szczurów, wypaleni i rozczarowani zrozumieją, że stworzony także ich rękami system zwraca się de facto przeciwko nim samym i zamyka ich w pułapce utowarowienia, które odbiera im godność jako osobom ludzkim niesprowadzalnym do funkcji pracownika-przedsiębiorstwa. Odrzucą doradców i trenerów personalnych, wizję udoskonalania siebie w zgodzie z imperatywami turbokapitalizmu (efektywność, dyspozycyjność, konformizm) i odzyskają poczucie panowania nad swoim życiem. Powiedzą „nie” systemowi, który chce ich wycisnąć jak cytrynę i wyrzucić na śmietnik.
Ponieważ historię piszą zawsze zwycięzcy, to także i historię rywalizacji na rynku pracy piszą ci, którzy wygrali. A wychodzą oni z założenia, że „jeśli mnie się udało, to każdemu może się udać, trzeba było tylko się starać”. Staje się to podstawą do manifestacyjnej pogardy okazywanej tym, którzy przegrali w wyścigu. Stąd bierze się niechęć klasy średniej i wyższej do klasy niższej, oskarżanej o brak kompetencji, nieudacznictwo i lenistwo