O tym, że dopóki wygranie konfliktu przynosiło korzyści, to wybuchały one z niezmienną regularnością. A dziś stać na nie tylko ubogich.
HISTORIA
Wojna jest jedynie kontynuacją polityki innymi środkami – stwierdził 200 lat temu pruski gen. Carl von Clausewitz. Gdyby autor traktatu „O wojnie” żył dziś, to zapewne zauważyłby, że konflikty zbrojne stały się wyjątkowo kosztownym luksusem. Dużo taniej jest więc używać dyplomacji. Paradoksalnie zasada ta szczególnie dotyczy najbogatszych.
Trzy lata temu Uniwersytet Browna spróbował oszacować koszty 10-letniego militarnego zaangażowania się USA w Iraku. Akademicy obliczyli, że inwazja na ten kraj i próba zapanowania nad nim kosztowała amerykańskiego podatnika trudną do wyobrażenia kwotę 1,7 bln dol. A do tego trzeba jeszcze doliczyć 490 mld dol. wypłaconych rodzinom poległych oraz rannym i zdemobilizowanym żołnierzom. Na dodatek wówczas nikt nie myślał, że na gruzach Iraku Saddama Husajna powstanie kalifat Państwa Islamskiego, z którym trzeba będzie toczyć kolejną, bardzo kosztowną wojnę. Co gorsza, z opublikowanego w lipcu tego roku w Londynie raportu sir Johna Chilcota, który kierował pracami komisji dochodzeniowej, wynika, iż wojna z Irakiem nie była wcale konieczna. Decyzje o inwazji podejmowano na podstawie fałszywych, a często wręcz sfałszowanych danych wywiadowczych. Na dodatek amerykański prezydent George W. Bush i brytyjski premier Tony Blair świadomie okłamali opinię publiczną oraz ONZ, by wzniecić konflikt zbrojny. Nie osiągając potem założonych celów politycznych, za to destabilizując cały Bliski Wschód. Jako dodatkowe skutki uboczne należy jeszcze wymienić gwałtowne przyśpieszenie wzrostu długu publicznego Stanów Zjednoczonych i podważenie światowej hegemonii jedynego supermocarstwa. A przecież militarnie Irak został zmiażdżony w ciągu miesiąca.
Dziś nikt jeszcze nie próbuje policzyć, ile kosztowało Rosję wzniecenie wojny na Ukrainie oraz aneksja Krymu. Ale już można mieć pewność, że rachunek będzie słony, a zyski dyskusyjne. Moskwie nie udało się obalić niezależnego rządu w Kijowie i zwasalizować sąsiedniego kraju. Za to Krym wymaga stałego wsparcia finansowego. W sierpniu furorę robił w rosyjskim internecie film nakręcony podczas wizyty premiera Dmitrija Miedwiediewa na „odzyskanym” półwyspie. Podczas spotkania z lokalną ludnością ktoś zapytał go o obiecane po inwazji podwyżki głodowych emerytur, wynoszących średnio 8 tys. rubli (ok. 480 zł). Premier odparł szczerze: „Pieniędzy nie ma. Ale wy się tu trzymajcie”. Zdanie to, jak ironiczne motto, powtarzano wkrótce w całym kraju płacącym koszty wszczętej wojny. Na dodatek Rosja zaangażowała się jeszcze w konflikt w Syrii.
Bale zamiast bitew
Fakt, że wojny kosztują życie i cierpienie zwykłych ludzi, przez tysiąclecia nie robił na rządzących większego wrażenia. Bo wojny, choć niosły ze sobą ryzyko przegranej, to stanowiły najprostszy i najskuteczniejszy środek osiągania celów. Poza tym dawały mnóstwo profitów. Pokonany oddawał cenne ziemie, musiał płacić trybut oraz uznawał zwierzchność zwycięzcy. Zaś triumfator wzmacniał swój autorytet wśród poddanych, co oznaczało umocnienie fundamentów władzy. Wojna oferowała korzyści tym, którzy szli na pole bitwy. Mogli liczyć na szybkie wzbogacenie się, awans, zdobycie sławy, pod warunkiem przeżycia.
Taki stan rzeczy sprawiał, że przez wieki dyplomacja stanowiła tylko narzędzie pomocnicze, używane głównie do tego, by dane państwo wzmocniło swoją pozycję, zanim wybuchnie kolejny konflikt. Aby zwiększyć szansę na zwycięstwo, należało szukać wrogów naszego wroga i zawrzeć z nimi sojusz. Wielką rzadkość stanowili przywódcy potrafiący osiągać cele bez wzniecania wojen. Ale nawet oni większe nadzieje pokładali w dyplomacji dopiero wtedy, gdy mieli pewność, iż na militarny triumf brak szans. Aż w połowie października 1813 r. zaczęła się bitwa narodów pod Lipskiem.
„Razu pewnego ogień nieprzyjacielski ustaje, a przednie straże donoszą, że nieprzyjaciel ukazał się w wielkich siłach, zbliżając się ku laskowi, jak doniesiono w ciemnych kolumnach piechoty, około kilkunastu tysięcy liczących” – wspominał weteran wojen napoleońskich Antoni Białkowski. Brygada, w której służył 16 października 1813 r., broniła zagajnika na drodze do Lipska, odpierając kolejne natarcia Rosjan, Austriaków, Węgrów i Prusaków. Przed ostatecznym wybiciem ocaliła ją odsiecz przysłana przez Napoleona. „Nastąpiła nowa rzeź, która ową masę ogromnie zniszczyła. Tu dopiero trzeba było widzieć pobojowisko przed lasem i w lesie, gdzie potrójne, a może i poczwórne trupy różnych narodów zostały pomieszane” – zapamiętał Białkowski. Po trzech dniach bitwy narodów na polach pod Lipskiem leżało ponad 120 tys. poległych oraz rannych żołnierzy niemal wszystkich europejskich nacji. Klęska Francuzów zapowiadała koniec kariery Napoleona Bonaparte.
Podczas wojen, które cesarz Francji stoczył w ciągu 20 lat, zginęło ok. 6 mln ludzi. Jednak to nie to sprawiło, iż wkrótce po raz pierwszy w dziejach zaczęto przedkładać dyplomację nad konflikt zbrojny. Istotniejsze znaczenie miały konsekwencje postępu technologicznego oraz organizacyjnego. Szybciej strzelające karabiny gładkolufowe i działa, doskonalsze systemy dowodzenia, komunikacji i zaopatrzenia pozwalały w krótszym czasie zabić większą liczbę ludzi. Pod broń powoływano więc całe roczniki cywili. Tak totalna wojna mogła przynieść upadek nawet wielkiego mocarstwa. Europa dostrzegła to już w 1807 r., gdy po trzech bitwach przestała całkowicie istnieć pruska armia, do tej pory uznawana za niepokonaną. Gdyby Napoleon miał wówczas taki kaprys, to mógłby zetrzeć Prusy z mapy Starego Kontynentu. Zaledwie sześć lat później cesarz Francji, nazywany Bogiem Wojny, sam znalazł się na kolanach.
W takich okolicznościach ówczesne pokolenie polityków musiało się zmierzyć ze zmianą niemającą precedensu. Okazało się, że nawet dla militarnych oraz gospodarczych potęg wojna stała się wyjątkowo kosztowna. Najbardziej przenikliwi przywódcy zrozumieli, że Europa potrzebuje nowego ładu, który minimalizowałby ryzyko wybuchu kolejnych konfliktów. Prekursorem strategii budowania równowagi sił między mocarstwami stał się William Pitt Młodszy. Ale brytyjski premier nie dożył upadku Napoleona i jego ideę podchwycił kanclerz Austrii Klemens von Metternich. Prawdziwy gospodarz zwołanego we wrześniu 1814 r. wielkiego międzynarodowego kongresu. Tamtej jesieni przybyło do Wiednia ponad 150 królów i książąt, a po ulicach stolicy monarchii Habsburgów kręciło się ok. 100 tys. cudzoziemców. Wieczorami zapełniali sale balowe, teatry oraz szynki, w dzień trwała wielka, dyplomatyczna gra o przyszły kształt świata.
Teoretycznie zwyciężyło stare. Dynastie, obalone przez rewolucję francuską i Napoleona, odzyskiwały trony. A wprowadzona zasada legitymizmu określała nienaruszalność praw władców i zabraniała obywatelom występowania przeciw nim. Obrad kongresu nie zakłóciło to, że kanclerz Metternich, car Aleksander I, książę Wellington i król Prus Fryderyk Wilhelm mieli sprzeczne interesy i inne cele polityczne. Po raz pierwszy wszystkie spory rozstrzygano za zamkniętymi drzwiami gabinetów, szukając kompromisów. Nikt nie chciał wracać na pole bitwy, nawet gdy kreślono nowe granice. Rzecz 20 lat wcześniej nie do pomyślenia. Po kongresie wiedeńskim Europa doświadczyła rzeczy wcześniej niemożliwej: trwającego 40 lat pokoju. Pierwsza wojna między mocarstwami wybuchła dopiero w 1854 r. i toczono ją na peryferiach, jakimi były Bałkany i Krym. Po niej znów zapanował pokój – tym razem na 60 lat.
Ale najistotniejszym osiągnięciem kongresu, który „nie posuwał się idąc, lecz tańcząc” (jak mówiono o specyfice obrad), stały się narodziny dyplomacji. W ciągu następnych 100 lat w Europie odbyło się ponad 3 tys. międzynarodowych spotkań przedstawicieli elit politycznych, powstało 450 prywatnych organizacji międzynarodowych oraz ponad 30 utworzonych przez rządy. „Paradoksalnie utrzymanie porządku międzynarodowego, który stworzono wyraźniej niż kiedykolwiek w imię równowagi sił, wcale nie polegało na samej sile. Wynikało to między innymi stąd, że wyważono równowagę tak doskonale, iż mogła zostać obalona jedynie wielkim wysiłkiem” – zauważał w monografii „Dyplomacja” Henry Kissinger.
Umiar popłaca
Wykuta po kongresie wiedeńskim zasada Clausewitza o wojnie, jako jednym z narzędzi politycznych, mogła przestać obowiązywać już pod koniec XIX w. – po tym, jak Francja posłała młodego obieżyświata Jeana Baptiste’a Marchanda na czele 150 żołnierzy w głąb Afryki. Zlecono mu zajęcie Faszody, miasta leżącego u źródeł Nilu Białego. Korzystając z tego, że w Egipcie Anglicy musieli się zmagać z powstaniem Mahdiego (uwiecznił je Henryk Sienkiewicz w „W pustyni i w puszczy”), rząd Francji chciał zainstalować swój garnizon w strategicznym punkcie Afryki. Dającym szansę rozciągnięcia wpływów Paryża na obszarze Egiptu oraz Sudanu.
Niegościnny teren sprawił, iż wyprawie Marchanda dotarcie do Faszody zajęło niemal dwa lata. W tym czasie brytyjski korpus ekspedycyjny gen. Horatio Kitchenera rozprawił się z mahdystami i dotarł pod Chartum. Te wydarzenia z rosnącym niepokojem śledził minister spraw zagranicznych Francji Theophile Delcassé. Niestety kontakt z wyprawą Marchanda został utracony i nie istniał sposób, by ją zawrócić. Obawy Delcassé’a potwierdzała depesza, jaką brytyjski premier Robert Salisbury posłał do konsula generalnego w Egipcie Evelyna Baringa: „Jeżeli kiedykolwiek dostaniemy się do Faszody, dojdzie do kryzysu dyplomatycznego, który na długo zapadnie nam w pamięć”. Nakazywał też, by gen. Kitchener po zdobyciu Chartumu ruszył w górę Nilu i pierwszy opanował Faszodę. Gdy pod koniec września 1898 r. Kitchner na czele 20-tysięcznego korpusu dotarł do Faszody, zastał tam setkę francuskich żołnierzy, którzy nie zamierzali oddać miasta Anglikom. „Miejmy nadzieję, że nie doszło do walki i że pierwszy strzał, jeśli nastąpił, nie padł z naszej strony” – zapisał w dzienniku minister Delcassé.
Sytuacja Francji przedstawiała się fatalnie. Paryż mógł liczyć jedynie na sojusz z Rosją. Wprawdzie Petersburg deklarował poparcie dla Francji, lecz w przypadku wybuchu wojny brytyjska flota miała przygniatającą przewagę. A to oznaczało spisanie na straty wszystkich zamorskich kolonii Francji. Co gorsza konflikt mógł wykorzystać cesarz Niemiec Wilhelm II (wnuk brytyjskiej królowej Wiktorii), by uderzyć na Francję: w ten sposób zażegnując niebezpieczeństwo okrążania II Rzeszy przez III Francuską Republikę i Rosję. Delcassé nawiązał więc dyskretne rokowania z ambasadorem brytyjskim w Paryżu Edwardem Monsonem, licząc, iż ten pomoże Paryżowi wyjść z awantury z twarzą. Podczas rozmów oferował oddanie Faszody w zamian za umiędzynarodowienie Kanału Sueskiego i korektę granic w Sudanie na korzyć francuskich kolonii.
Jednak premier Salisbury nie zamierzał iść na ustępstwa. 10 października 1898 r. opublikował „Blue Book”, w którym ujawnił propozycje Francji. W Londynie zawrzało. Przywódcy partii konserwatywnej oraz liberalnej zażądali, by armia przejęła kontrolę nad całym biegiem Nilu, nawet jeśli to przyniesie wojnę z Francją. Podobną jednomyślność wyraziła prasa. „Gdyby sugerować się tym, co wypisywały brytyjskie dzienniki, należałoby stwierdzić, że Francja dała Wielkiej Brytanii casus belli” – pisze Edyta Olejnik w opracowaniu „Dyplomacja Theophile’a Delcasségo w konflikcie francusko-brytyjskim o Faszodę (1898–1899)”.
Francuski minister spraw zagranicznych łudził się, że Marchand stchórzy, widząc beznadziejność swojego położenia. Ale przybyły z Sudanu posłaniec oznajmił, że oddział straceńców zamierza bronić Faszody do ostatniego żołnierza. Czym zachwycił zarówno parlament, jak i opinię publiczną. Francuzi chcieli bić się o miasto, którego lokalizacji nie potrafili nawet dokładnie wskazać na mapie. Delcassé widząc to próbował szantażować Salisbury’ego zapowiedzią dymisji i tym, iż jego następca niechybnie wznieci konflikt. Ale premier Zjednoczonego Królestwa pozostał nieugięty. W końcu rozsądkiem wykazał się prezydent Francji Felix Faure, który nakazał Delcassému, by ten posłał Marchandowi rozkaz powrotu z żołnierzami do ojczyzny. Ten z wielkim ociąganiem go wykonał.
Francuzi przełknęli upokorzenie, zwłaszcza gdy minister spraw zagranicznych zaczął im wmawiać, że w zamian Londyn obiecał korzystną korektę granic w Afryce. Po czym zadręczał Salisbury’ego żądaniami oddania Francji nic niewartych terenów na wschód od jeziora Czad. Dotrwał tak do momentu, gdy cesarz Niemiec Wilhelm II przestał ukrywać swoje ambicje zmiany kolonialnego porządku świata – i wtedy to Londyn nagle potrzebował zbliżenia z Francją. Oferując w zamian sporą część Sudanu.
Kłopoty z pamięcią
Pod koniec września 1898 r., kiedy wojna Francji z Wielką Brytanią o Faszodę (i nie tylko) wisiała na włosku, młody car Mikołaj II zaskoczył świat wezwaniem do zorganizowania międzynarodowej konferencji dotyczącej ograniczenia wyścigu zbrojeń. Manifest władcy przekazano wszystkim ambasadom w Petersburgu. „Intelektualne i fizyczne siły narodów, zarówno praca, jak i kapitał, zużywają się nieproduktywnie, konstruując potworne machiny zniszczenia” – pisał Mikołaj II w memoriale. Ostrzegał też przed wiarą w „zbrojny pokój”, ponieważ jest to „ciężkie brzemię, przygniatające wszystkie narody, a gdy taki stan będzie się przedłużać, doprowadzi nieuchronnie do kataklizmu, któremu miał zapobiec”.
Prasa na całym świecie zareagowała z entuzjazmem, przyprawionym szczyptą sceptycyzmu. „Car z gałązką oliwną to coś nowego w historii” – pisał wiedeński „Neue Freie Presse”. Z kolei lwowska „Gazeta Narodowa” podkreślała: „Juści nie ma wątpliwości, że car uczciwie myślał o oszczędzeniu ludom kosztów niezmiernego uzbrajania się, że car posiadający najliczniejszą armię z głębi serca pragnie pokoju. Ale z historyi wiadomo, że car, jakkolwiek wedle ustaw rosyjskich absolutnym jest władcą, wszelako w przeprowadzaniu swojej woli może jest bardziej skrępowany niż wielu monarchów konstytucyjnych”.
Od opinii prasy więcej ważyła sceptyczna postawa mocarstw. Ich przywódcy szukali w poczynaniach Rosjan jakiegoś drugiego dna. Choć zgodnie z inicjatywą Mikołaja II w Hadze odbyły się dwie konferencje pokojowe, których owocem stały się konwencje mające cywilizować prowadzenie wojen. Narodził się też Stały Trybunał Arbitrażowy – mający rozwiązywać spory między państwami. Jednocześnie równowagę sił zbudowaną na kongresie wiedeńskim naruszyły ambicje Wilhelma II, któremu marzył się nowy podział świata. Tak radykalnych zmian nie dawało się szybko osiągnąć na drodze dyplomatycznych negocjacji. Zwłaszcza gdy Londyn nie wykazywał skłonności do ustępstw i mógł liczyć na wsparcie Paryża i Petersburga. Paradoksalnie, choć nikt nie chciał otwartego konfliktu, to pokojowe czasy dobiegły końca.
W dużej mierze odpowiadały za to dwa powszechne, choć zupełnie fałszywe przekonania: że nowoczesna wojna potrwa krótko i będzie świetną przygodą dla żądnych chwały mężczyzn. Gdy 31 lipca 1914 r. w pałacu cesarskim w Berlinie odbywała się narada Wilhelma II, rządu i dowództwa armii, to stojący przed gmachem ponad 300-tysięczny tłum żądał wojny. Podobnie działo się w Petersburgu, Londynie i Paryżu. Na próżno kanclerz Theobald von Bethmann-Hollweg słał kolejne depesze do przywódców innych mocarstw, a cesarz Wilhelm II listy do cara Rosji zaczynał od zwrotu „Drogi Kuzynie”. Nikt nie chciał iść na ustępstwa, jakich domagali się Niemcy.
Wybuch wielkiej wojny, 100 lat po zakończeniu poprzedniej, przyjęto powszechną eksplozją radości. „Wszyscy oszaleli. Pamiętam, że żołnierze całowali się na stacji w Barrow i że jakaś kobieta wołała, podburzając swojego kochanka: «Pokaż im, Clem, pokaż im, jak ich dopadniesz»” – wspominał pierwszy dzień hekatomby pisarz David H. Lawrence. Rzeczywistość okazała się jeszcze gorsza niż w epoce napoleońskiej. Wojna totalna oznaczała totalną rzeź, podczas której tracili wszyscy i na każdym polu. Carska Rosja upadła, Rzesza Niemiecka utraciła sporą cześć terytorium i dominującą pozycję w Europie Środkowej. Francja się wykrwawiła, zaś Wielka Brytania tak wyczerpała ekonomicznie, że brakowało jej sił, by utrzymać imperium. Zwycięstwo odniosły jedynie długo pozostające na uboczu Stany Zjednoczone i odległa Japonia.
To zdawało się dowodzić, iż reguła gen. Clausewitza ostatecznie traci swoją uniwersalność na rzecz prymatu dyplomacji.
Na własnej skórze
Niestety ogrom zniszczeń, jakie przyniosła I wojna światowa, otworzył drogę do władzy potworom: Hitlerowi, Leninowi oraz Stalinowi. Za ich sprawą znów dyplomacja stała się narzędziem pomocniczym w trakcie przygotowań do nowego konfliktu. Ale wbrew rojeniom tyranów nie przyniósł on prawdziwego triumfu. Niemcy wyszły z II wojny światowej jeszcze bardziej okrojone i do cna zrujnowane. Teoretycznie Związek Radziecki wspiął się na szczyty potęgi, lecz była to iluzja poprzedzająca nadejście zaledwie cztery dekady później wielkiej smuty. Dość powiedzieć, że w wydanej w 1914 r. książce „La Transformation économique de la Russie” francuski ekonomista Edmond Thery prognozował, że licząca 175 mln mieszkańców Rosja w 1948 r. będzie miała ich już 344 mln. Jeśli przy tym zachowa tempo wzrostu gospodarczego będące wyższe niż w Stanach Zjednoczonych, stanie się największą ekonomiczną potęgą świata. Dziś Rosja cofnęła się do granic z XVI w., ma 143 mln mieszkańców i jest krajem surowcowym z przemysłem rozwiniętym jedynie w branży zbrojeniowej.
Jak zgubne może okazywać się przedkładanie siły zbrojnej nad dyplomację, na swojej skórze przekonali się także Amerykanie. W Wietnamie siły zbrojne USA nie przegrały żadnej większej bitwy. Natomiast poniesiono klęskę na polu propagandowym i utracono zaufanie własnej opinii publicznej. W końcu rozwścieczeni obywatele zażądali od prezydenta Richarda Nixona ewakuacji wojsk bez oglądania się na cenę. „Nixon przystąpił do tego smutnego zadania, mając do czynienia ze społeczeństwem najgłębiej podzielonym od wojny secesyjnej” – wspominał Henry Kissinger, który od 1970 r. prowadził w Paryżu dyskretne rokowania z przedstawicielami Wietnamu Północnego. W ich efekcie 27 stycznia 1973 r. podpisano układ o zawieszeniu broni między Wietnamem Południowym a Wietnamem Północnym. Co dało możność honorowego wycofania kontyngentu USA. Wprawdzie, kiedy to tylko nastąpiło, komuniści zerwali pakt i podbili Wietnam Południowy, lecz dla Waszyngtonu oznaczało to mniejszą stratę niż groźba tkwienia w niekończącym się konflikcie, kosztem niepokojów wewnątrz własnego kraju. Pomimo tak przykrego doświadczenia przywódcy mocarstwa nadal co jakiś czas muszą się sparzyć. W przypadku Kremla lekcją, z której wyciągnięto wyłącznie krótkotrwałe wnioski, było katastrofalne w skutkach wkroczenie do Afganistanu.
Natomiast znamienne jest to, że dyplomacja uzyskała prymat tam, gdzie jest oczywistością, iż konflikt zbrojny może przynieść jedynie straty. Stało się tak za sprawą wprowadzenia broni jądrowej do arsenałów mocarstw. Wiedząc, że konflikt atomowy przyniesie powszechną zagładę, Waszyngton i Moskwa toczyły przez czterdzieści lat zimną wojnę na niwie dyplomatycznej, ekonomicznej i na terenie Trzeciego Świata. Wielką grę przerywały okresy szukania kompromisów, wytyczania granic wpływów, a nawet prób współistnienia na zasadach détente (odprężenia i koegzystencji). Potem nieuchronnie nadchodziło kolejne starcie. Szczęściem dla ludzkości ograniczało się ono do eskalowania napięcia i gier dyplomatycznych. Siły zbrojne uczestników sporu były zbyt potężne, by przywódcy mieli odwagę wydać rozkaz ataku. Jeśli już, to w imieniu supermocarstw walczyły ze sobą ludy Trzeciego Świata. Na koniec słabsza strona, jaką okazał się Związek Radziecki, poniosła klęskę i musiała przyjąć warunki pokojowe de facto narzucone przez zwycięzców.
Te zdarzenia dały nadzieję, iż reguła Clausewitza odejdzie do przeszłości. I tym razem tak się nie stało z co najmniej kilku przyczyn. Szukanie kompromisów na drodze negocjacji okazuje się bardzo trudne nawet w pokojowo usposobionej Europie. Co dopiero powiedzieć, kiedy druga strona – jak choćby putinowska Rosja – wykazuje złą wolę i stawia sobie cele polityczne nie do zaakceptowania dla innych uczestników rozmów. Z kolei wymuszanie uległości na drodze nacisków dyplomatycznych i ekonomicznych wymaga wielkiej zręczności i bardzo długiego czasu. Skłonienie Iranu, za pomocą sankcji, do rezygnacji z budowy bomby atomowej, zajęło krajom zachodnim 10 lat. Tymczasem cierpliwi politycy należą do rzadkości. Kiedy po protestach na Majdanie i zmuszeniu do dymisji prezydenta Wiktora Janukowycza Ukraina po raz drugi w ciągu dekady wymykała się z rąk Rosji, Kreml wzniecił wojnę w Donbasie. Konflikt zbrojny, zamiast zainicjować rozpad dotkniętego anarchią kraju, szybko go scementował. Rachunki za nieroztropną decyzję swego przywódcy Rosjanie płacić będą jeszcze bardzo długo.
Mimo to trudno liczyć, że reguła Clausewitza przestanie obowiązywać w dającej się przewidzieć przyszłości i gry między państwami odbywać się będą jedynie na niwie dyplomatycznej. Ludzie musieliby zupełnie stłumić swoje agresywne instynkty, co jest rzeczą nie do pomyślenia. Nawet jeśli się opłaca.
Inwazja na Irak kosztowała USA 1,7 bln dol. A do tego trzeba jeszcze doliczyć 490 mld dol. wypłaconych rodzinom poległych oraz rannym, zdemobilizowanym żołnierzom
Trudno liczyć, że reguła Clausewitza przestanie obowiązywać. By tak się stało, ludzie musieliby zupełnie stłumić swoje agresywne instynkty, co jest rzeczą nie do pomyślenia. Nawet jeśli się opłaca