- Wszyscy słyszeliśmy, jak na konwencji w Stalowej Woli przez przedstawicieli rządu i NSZZ „Solidarność” zostały triumfalnie ogłoszone podwyżki. Dopiero później okazało się, że to nie będą trwałe rozwiązania wchodzące do podstawy wynagrodzenia, tylko jednorazowe wypłaty - uważa Piotr Ostrowski, przewodniczący Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych (OPZZ).
W ostatni weekend pojawiła się zapowiedź protestów w szkołach, które miałyby odbyć się 1 września. Oświata to branża silnie uzwiązkowiona, dobrze zorganizowana i ze zdolnością mobilizacyjną. Jeśli chodzi o pozostałe branże, to rozmowy trwają. Nie mogę zdradzać ich szczegółów.
Trwają zaawansowane rozmowy nad ogólnopolskim protestem sfery budżetowej we wrześniu. Nie mogę jednak zdradzać szczegółów, kiedy dokładnie się odbędzie i które branże wezmą w nim udział. Jest jeszcze na to za wcześnie. Ale negocjacje są na zaawansowanym etapie.
Jest to mało prawdopodobne, chyba że rząd, który obejmie władzę po wyborach, chce rozpocząć kadencję od protestów z perspektywą przegrania kolejnych wyborów.
Wszyscy słyszeliśmy, jak na konwencji w Stalowej Woli przez przedstawicieli rządu i NSZZ „Solidarność” zostały triumfalnie ogłoszone podwyżki, i wszyscy zainteresowani w to uwierzyli. Nie widzieliśmy wtedy treści porozumienia, jakie zostało podpisane między Piotrem Dudą, szefem Solidarności, a premierem Morawieckim. Dopiero później okazało się, że to nie będą trwałe rozwiązania wchodzące do podstawy wynagrodzenia, tylko jednorazowe wypłaty. Dostaną je zresztą nie tylko pracownicy sfery budżetowej, lecz także nauczyciele, jako dodatek z okazji 250. rocznicy powstawania Komisji Edukacji Narodowej.
Mogę się tylko domyślać, ale gdyby pieniądze na dodatki potraktować jako realne zwiększenie podstawy wynagrodzenia pracowników budżetówki, to stanowiłyby one punkt wyjścia do przyszłorocznej podwyżki w sferze budżetowej, która jest obecnie negocjowana z rządem w Radzie Dialogu Społecznego. Rząd, wypłacając jednorazowo 1125 zł pracownikom administracji i nauczycielom, nie zrekompensuje im rzeczywistego ubytku ich pensji spowodowanego inflacją, jaka miała miejsce w ostatnich latach. Szacujemy, że od 2021 r. uszczupliła ona siłę nabywczą pensji Polaków o 35 proc. Tymczasem po latach zamrożenia wzrostu wynagrodzeń w sferze budżetowej w zeszłym roku fundusz płac wzrósł o 4,4 proc., a w tym roku administracja dostała tylko 7,8 proc. więcej środków na wynagrodzenia, co nie rekompensuje w żaden sposób inflacji, jaka miała w tym czasie miejsce. To dlatego domagamy się 24 proc. podwyżki wynagrodzeń urzędników i pracowników administracji w przyszłym roku. Także po to, by wynagrodzenia w budżetówce były wyraźnie wyższe od minimalnej pensji. A w wielu urzędach wynagrodzenia zaczęły się niebezpiecznie zbliżać do ustawowego minimum lub wręcz są na tym poziomie.
Rząd faktycznie raz zaproponował wyższą stawkę płacy minimalnej niż ta wspólnie proponowana przez związki zawodowe. Pytanie, czy jest po co siadać do negocjacji? I po co są te negocjacje, gdy dopiero po ich zakończeniu pojawiają się nowe prognozy budżetowe, które zachęcają rząd do jeszcze większych podwyżek niż te zapowiedziane wcześniej. Może to oznaczać, że rząd chce się zaprezentować jako hojniejszy od związków zawodowych i doskonale dba o pracowników zarabiających minimalną pensję czy zatrudnionych w budżetówce. Tymczasem jako eksperci od polityki społecznej doskonale wiemy, że za tymi wzrostami stoi ustawa o minimalnym wynagrodzeniu, która każe przy rekordowej podwyżce w przyszłym roku uwzględnić także rekordową w ostatnich latach inflację w Polsce. W praktyce te hojne podwyżki odbywają się na poziomie ustawowego minimum. Niemniej jednak negocjować z rządem trzeba. Uważam, że bez względu na wszystko presja ma sens.
Dobre pytanie, choć nie mówmy, proszę, o stale powtarzającym się zjawisku – zdarzyło się tak raz. Jeżeliby jednak nastąpiłoby to także w tym roku, to skojarzenie z kampanią wyborczą jest oczywiste. Władza pokazuje się przed obywatelami – oto my zagwarantowaliśmy wam większy wzrost. Daje to ogromny kapitał polityczny.
Nie jestem pewien, czy obecny rząd odda inicjatywę w tej sprawie w ręce partnerów społecznych, skoro można na tym budować poparcie społeczne. Poza tym jak na razie trudna do wyobrażenia jest dla mnie sytuacja, w której odejdziemy w Polsce od mechanizmu ustalania na szczeblu centralnym podwyżek minimalnego wynagrodzenia, podwyżek w budżetówce czy waloryzacji świadczeń z ZUS.
Obecnie obowiązujące w Polsce przepisy czy zmienione w wyniku implementacji dyrektywy w sprawie adekwatnych wynagrodzeń minimalnych w UE nie wystarczą do tego, aby do takich negocjacji usiadły trzy strony, czyli oprócz związkowców także pracodawcy czy rząd. Dobrym tego przykładem są Niemcy, gdzie kwestię minimalnych wynagrodzeń w wybranych branżach uregulowano w układach zbiorowych pracy, jednak w 2015 r. rząd Angeli Merkel zdecydował się na wprowadzenie powszechnie obowiązujących przepisów o wynagrodzeniu minimalnym w całych Niemczech. Powodem była nieskuteczność negocjacji partnerów społecznych w tym zakresie. Państwami, w których kwestie wynagrodzeń są uregulowane w układach dotyczących zdecydowanej większości zatrudnionych, w niektórych branżach nawet 100 proc., są kraje skandynawskie. Jednak tam układy powstały w latach 30. zeszłego wieku, gdy pracodawcy pod naporem panoszącego się w Europie faszyzmu usiedli do negocjacji ze związkami zawodowymi, by uspokoić nastroje społeczne.
Są to postulaty programowe OPZZ obecnej kadencji. Jednak ich wdrożenie nie będzie łatwe. Nie po to w latach 90. poprzedniego wieku ustalono taki system wchodzenia w spory zbiorowe, jaki mamy obecnie w Polsce, aby miałoby się to teraz zmienić na korzyść związków zawodowych. Znacznie wzmacniając ich pozycję w konfrontacji z biznesem czy rządem. ©℗
Trwają zaawansowane rozmowy nad ogólnopolskim protestem sfery budżetowej we wrześniu. Nie mogę jednak zdradzać szczegółów, kiedy dokładnie się odbędzie i które branże wezmą w nim udział