Gdyby któryś polityk publicznie podał w wątpliwość inwestowanie w armię i zbrojenia, spotkałby się zapewne z błyskawiczną krytyką.

Sebastian Szymanek, prezes Polpharmy SA
No bo jak w obliczu tak wielu zagrożeń można pozbawiać kraj możliwości obrony. Co więcej, silna armia ma nie tylko fizycznie odpierać zbliżającego się najeźdźcę, ale być formą zapory zniechęcającej do podjęcia jakichkolwiek ekspansywnych czy imperialistycznych działań przez kwitnących osobliwych przywódców.
Nowa definicja wroga
Bezpieczeństwo narodowe ponad wszystko stanowi ostoję dla ewolucji struktur państwa, zapewnienia ciągłości inwestycji oraz co zapewne najważniejsze – ładu społecznego. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Pytanie brzmi natomiast, czy obecna formuła bezpieczeństwa narodowego nie została częściowo wyczerpana, objawiając się białymi plamami, podobnymi do tych, które pokrywały mapy pierwszych światowych odkrywców?
Pojawiły się nowe neozagrożenia, których skutki i możliwości destrukcyjne dopiero poznajemy. Rysuje się także nowa definicja wroga, który może kryć się pod płaszczem algorytmu lub niewidzialnego gołym okiem organizmu. Niezależnie od źródła jego pochodzenia, może stać się nieobliczalnym procesem, który zatrzymać mogą jedynie prewencyjne, dobrze przygotowane bezpieczniki. Pełnowymiarowy konflikt zbrojny nie jest skrajnym scenariuszem mechanizmu przetasowania i testowania świata, który może dotknąć nasze społeczeństwo. To właśnie pokazała lub bardziej przypomniała nam epidemia.
Korpus białych fartuchów
Patrząc na ulice polskich i światowych miast na przestrzeni ostatnich lat kryzysu epidemicznego, nie można oprzeć się wrażeniu, że do współczesnej armii dołączył nowy korpus militarny uzbrojony w białe kitle. Nieoceniona praca i poświęcenie medyków pomagały nam mierzyć się z każdym kolejnym dniem kryzysu.
Nie byłyby one możliwe bez arsenału w postaci leków i wyrobów medycznych, które pozwalały odzyskiwać zdrowie pacjentów po zarażeniu, a także ratowały życie tych, którzy znaleźli się w stanie skrajnego wycieńczenia. Wydawało się, że mimo pewnych braków krajowy system opieki zdrowotnej jest w stanie przetrwać nawet tej skali oblężenie.
Sytuacja zaczęła się stopniowo zmieniać, kiedy dostawy leków z zagranicy zostały odcięte, natomiast poziom zakażeń nadal utrzymywał się na wysokim poziomie. Można powiedzieć, że wróg w postaci wirusa zaczął zdobywać przewagę, odcinając nas od otoczenia. W terminologii wojskowej sytuacja mogłaby zostać określona mianem manewru kleszczowego, który uniemożliwia udzielenie pomocy atakowanej grupie.
Dostęp do leków i wyrobów medycznych zaczął się gwałtowanie kurczyć, ponieważ skala krajowej produkcji nie pozwalała na pokrycie rosnącego zapotrzebowania. Był to punkt zwrotny w podejściu do produkcji leków i substancji czynnych, do których dostęp wydawał się oczywisty.
Chińskie uzależnienie
Kryzys, jakim niewątpliwie jest pandemia wirusa, pokazał, w jakim byliśmy błędzie. Jak nierozważne było uzależnienie się od leków i substancji z Azji. 40 proc. leków sprzedawanych w UE i 80 proc. substancji czynnych niezbędnych do ich produkcji pochodzi z krajów azjatyckich. Zgodnie z informacjami zawartymi w raporcie Parlamentu Europejskiego z 2020 r., w latach 2000–2018 liczba brakujących leków wzrosła w UE 20-krotnie. Brakowało leków przeciwnowotworowych, antybiotyków, szczepionek, środków znieczulających, leków na nadciśnienie, serce, choroby i zaburzenia układu nerwowego.
Dodatkowo, szczególnie na początku pandemii, rządy wielu krajów, chcąc zabezpieczyć swoich obywateli w dobra podstawowe, w tym przede wszystkim leki, zakazywały ich wywozu. Kraje pozbawione produkcji leków mogły liczyć na dostawy dopiero po zaopatrzeniu lokalnych potrzeb w krajach producentów. Pandemia była wielkim wyzwaniem dla polskiego przemysłu farmaceutycznego. Nauczyliśmy się, że w sytuacji kryzysowej musimy liczyć na siebie.
Krajowa produkcja
Kilka lat temu premier Mateusz Morawiecki mówił o konieczności zwiększenia produkcji leków w Polsce: Polacy powinni leczyć się przede wszystkim krajowymi lekami, jak Niemcy niemieckimi, a Francuzi francuskimi. Niestety, udział krajowych leków w polskim rynku spada. Jeszcze do niedawna co drugi kupowany w polskiej aptece lek był wytwarzany przez krajowych producentów, obecnie co trzeci. Krajowe leki wypiera z polskiego rynku tańsza azjatycka konkurencja. W efekcie wydajemy mniej, ale produkcja w Polsce nie rośnie i przez to spada poziom naszego bezpieczeństwa lekowego.
Gdyby epidemia wirusa utrzymała się kilka miesięcy dłużej, zmierzylibyśmy się z wielowarstwowym kryzysem ilustrującym arenę wojenną. Wszystko bez jednego strzału. Jeżeli w przyszłości pojawi się kolejna, planowana lub nie, sytuacja epidemiczna, to nie produkcja karabinów czy śmigłowców (równie istotna i strategiczna dla bezpieczeństwa państwa) pozwoli ją opanować i pokonać przeciwnika. Naszą tarczą będzie krajowa produkcja leków, która na stałe powinna zostać wpisana w doktrynę bezpieczeństwa narodowego. Abyśmy już nigdy nie musieli się zastanawiać – czy tym razem damy radę?