Oburzenie tym, jak funkcjonowało wsparcie z KPO – że przeznaczano je na jachty, a nie rozwój cyfryzacji, inteligentnej mobilności czy zwiększanie konkurencyjności i odporności firm, jak to było w zamiarze projektantów programu – świadczy o tym, że większość z nas ma pamięć złotej rybki. Przecież z prawie każdym programem tego typu wiązały się podobne skandale, nieraz o znacznie większej skali.
Podobno Einstein stwierdził, że robienie tego samego w kółko i oczekiwanie innych rezultatów wyczerpuje definicję szaleństwa. Choć może nie Einstein, bo niektórzy jako autora tych słów wskazują Franklina, a jeszcze inni Twaina. Jednak bez względu na autorstwo trafiają one w sedno tego, co robią kolejne rządy od dwóch niemal dekad, próbując uczynić gospodarkę innowacyjną: rozdają nieswoje, zwykle unijne pieniądze.
W latach 2007-2013 granty na innowacje płynęły z programu Innowacyjna Gospodarka. W latach 2014-2020 z programu Inteligentny Rozwój. Od 2021 r. płyną z FENG-u – Europejskich Funduszy dla Nowoczesnej Gospodarki. Do tego mamy także dotacje dla firm z NCBR-u w ramach Szybkiej Ścieżki, GameINN czy INNOMOTO. No i oczywiście od niedawna programy wsparcia w ramach Krajowego Planu Odbudowy, o których wszyscy już słyszeli i które słusznie zostały obśmiane.
A jednak w rankingu Global Innovation Index jesteśmy dopiero na 40. pozycji. To co prawda o 16 oczek wyżej niż w 2007 r., ale dla porównania Czechy zajmują miejsce 30., a Litwa 35. Z kolei Korea Południowa, którą zwykle wymienia się razem z Polską jednym tchem, mówiąc o największych wzrostach PKB ostatnich kilku dekad, jest na miejscu 6. Czy więc 40. miejsce to szczyt naszych możliwości?
Zasiłki na innowacyjność
Oburzenie tym, jak w praktyce funkcjonowało wsparcie z KPO – że przeznaczano je na jachty i solaria, a nie rozwój cyfryzacji, inteligentnej mobilności czy zwiększanie konkurencyjności i odporności firm, jak to było w zamiarze projektantów programu – świadczy o tym, że większość z nas ma pamięć złotej rybki. Przecież z prawie każdym programem tego typu wiązały się podobne skandale, nieraz o znacznie większej skali.
Moim „ulubionym” jest Program Operacyjny Innowacyjna Gospodarka, który miał wspierać m.in. rozwój e-usług. Cel wydawał się słuszny – uchodziły one 17 lat temu za forpocztę cyfrowych innowacji i z perspektywy czasu wiemy, że była to słuszna diagnoza. Problem w tym, że urzędnicy zrobili to, co zwykle: rozdali wsparcie nie tym, co trzeba.
Portal innpoland.pl tak pisał w 2015 r.: „Od momentu, gdy pierwsze start-upy otrzymały dotację na prowadzenie własnego biznesu w sieci, minęło prawie 7 lat. W ramach pierwszej edycji programu dotację otrzymało 220 osób na łączną sumę 93 mln zł. Jak się okazało, większość start-upów, które otrzymały wtedy dofinansowanie, padła. Wszystkie miały być innowacyjne, ale bliższe przyjrzenie się tej liście pokazuje, że były to tylko kolejne wersje już istniejących rozwiązań”. I tak przykładowo aż 231 tys. zł przeznaczono na pomysł: serwis z ogłoszeniami motoryzacyjnymi, jakich było już na rynku pełno. Inny projekt to serwis „opiniotwórczo-społecznościowy” na temat produktów. Oryginalne? Nie bardzo. Na przykład Ceneo.pl, które pełni taką funkcję, istnieje od 2005 r. Mimo to urzędnicy uznali, że twórcom stodolatest.pl należy się 739 tys. zł wsparcia. Równie „innowacyjny” portal szybkapolisa.pl, porównywarka cen ubezpieczenia, otrzymał 641 tys. zł. Te strony dzisiaj są nieaktywne, a w momencie ukazania się artykułu na Innpoland albo już nie działały, albo nie posiadały najważniejszych funkcjonalności. Były skokiem na kasę. Zresztą już 6 lat wcześniej DGP alarmowało, że „dotacje z UE trafiają do niewłaściwych firm” (np. na… produkcję plastikowych kubków), a nowatorskie projekty odpadają, bo nie mieszczą się urzędnikom w głowach i normach (np. ISO). Co więcej, po latach okazało się, że wiele z tych absurdalnych dotacji było wynikiem zorganizowanej działalności przestępczej. Niektórzy po prostu wyczuli, że urzędników łatwo wykiwać. Zaczęli rejestrować fikcyjne podmioty i przygotować dokumentację sztucznie zawyżającą wartość projektów, których realizację potem pozorowali.
Wyjątkowej dezynwolturze w rozdawaniu unijnych pieniędzy przyjrzała się w 2018 r. Najwyższa Izba Kontroli. Audyt objął 34 jednostki, w tym PARP, NCBR i cztery urzędy marszałkowskie, a dotyczył lat 2011-2016 i łącznych środków 1,3 mld zł. Okazało się, że nieefektywności były efektem całej serii błędów. Urzędnicy przygotowali felerne procedury, które potem traktowali z niedbałością. Prowadzono wiele równoległych programów, które nie były ze sobą komplementarne, a ich założenia bywały często sprzeczne z deklarowanymi celami rozdających pieniądze instytucji. Najzabawniejsze, i zarazem najtragiczniejsze, było to, że w kryteriach oceny wniosków innowacyjność proponowanych rozwiązań niewiele ważyła. W pewnym programie NCBR można było otrzymać za nią zaledwie 4 na 74 możliwe punkty. NIK przedstawił rekomendacje na przyszłość, ale były one zbyt ogólne i nie dotykały samej istoty sprawy – faktu, że dotacje na innowacyjne projekty są z zasady skazane na nadużycia, bo starają się sztywną biurokratyczną procedurą zastąpić w działaniu rynek. Do tego wszystkiego dochodzi element politycznego kolesiostwa. Systemy dotacyjne zawsze narażone są na to, że będą kierować środki do podmiotów politycznie ustosunkowanych.
Fakt, że dotacje uznano za dopuszczalną metodę wspierania działalności biznesowej i jego konsekwencje w postaci powracających nieustannie skandali, przyczynił się do wykształcenia w Polakach przekonania, że cwaniactwo jest premiowane, że nie ma za nie kary, a ludzie z prawdziwymi pomysłami muszą emigrować albo pogodzić się z porażką.
Od KPO do pol… brexitu
Niezadowolenie z tego, jak marnotrawnie wydawane są pieniądze publiczne w ramach unijnych programów, nie powinno być traktowane lekko. Przyczyniło się ono walnie do opuszczenia Wspólnoty przez Wielką Brytanię. Irytacja redystrybucyjną dezynwolturą UE na Wyspach zakiełkowała na lata przed brexitowym referendum. Odkąd w 2009 r. dwóch aktywistów podatkowych opublikowało książkę „Wielkie europejskie oszustwo: jak skorumpowana i marnotrawna UE przejmuje kontrolę nad naszym życiem”, trudno było przekonać Anglików do tego, że w ogóle może być inaczej. Polska zyskuje dzięki dostępowi do wspólnego rynku UE i nie możemy pozwolić sobie na ryzyko, że antyunijne nastroje wyprowadzą nas z tego klubu. Nie powinniśmy więc nikomu dawać do tego systemowego pretekstu.
W 2010 r., pisząc dla tygodnika „Wprost” artykuł na temat wydatkowania środków unijnych w Polsce, rozmawiałem o brytyjskich doświadczeniach ze Stephenem Boothem, wówczas jednym z dyrektorów uchodzącego za eurosceptyczny think tanku OpenEurope. Przekonywał mnie, że rządy państw członkowskich nie są do końca winne nadużyciom w kwestii dystrybucji środków unijnych. Winna jest raczej sama Unia i jej modus operandi. – Po utworzeniu funduszu na szczeblu UE nacisk kładzie się raczej na wydatkowanie środków niż na jakość projektu – mówił mi. Booth był zwolennikiem maksymalnej decentralizacji dystrybucji środków wspierających firmy, gdyż w jego optyce rządy narodowe – przy wszystkich swoich wadach – i tak zrobią to lepiej niż eurokraci.
Chciałbym wierzyć, że tak jest, ale – przynajmniej w przypadku Polski – sprawa nie jest jasna. Byłbym w stanie udokumentować tezę, że marnowanie pieniędzy – także tych pozyskanych z podatków krajowych – ma u nas charakter systemowy. Dochodzi do niego powszechnie, regularnie i na każdym poziomie funkcjonowania państwa – centralnym i samorządowym. Wystarczy zajrzeć do „Czarnej Księgi Wydatków Publicznych” publikowanej co roku przez Warsaw Enterprise Institute. Jej lektura podnosi ciśnienie bardziej niż mocna kawa – zwłaszcza w tych miejscach, w których dowiadujemy się, że państwowa spółka wydaje 100 mln zł na zaledwie trzydzieści trzy mieszkania, że miliardowe modernizacje linii kolejowej kończą się skróceniem czasu przejazdu o minutę, że na wyremontowanym dworcu po kilku miesiącach zapada się peron albo że z publicznych środków dofinansowuje się koncert Madonny, a nawet, że powołane do realizacji ambitnych celów programy – jak „Bezpieczny kredyt 2 proc.” – zamiast pomagać obywatelom, windują ceny mieszkań i zasilają kieszenie deweloperów.
Wszystko to nie są incydenty, lecz powtarzalny wzorzec: brak planowania, złe procedury kontroli, nierealistyczne ambicje, upolitycznienie decyzji i całkowita obojętność wobec efektywności wydatkowania pieniędzy podatników. Najwyżej się oburzą – i co z tego?
Podobnie jak w przypadku środków z KPO, samorządowe marnowanie pieniędzy ma silny rys humorystyczny. Trudno nie wybuchnąć śmiechem, czytając o nowym zbiorniku retencyjnym, który rozpada się pod wpływem deszczu, czy boisku, które wybudowano tylko w połowie. To ostatnie powstało w Kielcach. Już w trakcie prac zorientowano się, że teren przeznaczony pod inwestycję jest zbyt mały, a później okazało się, że przebiegają tam sieci kanalizacyjne i linie wysokiego napięcia. Koszty ich przełożenia znacznie przewyższały budżet, więc – zamiast szukać rozwiązania – po prostu przerwano budowę. Cóż, Kazimierz Górski mawiał, że piłka jest okrągła, a bramki są dwie, ale dzięki samorządowcom prawda ta nie jest już uniwersalna. Zresztą jeden z nich w trakcie dyskusji na Europejskim Kongresie Samorządów w Mikołajkach bronił tej ewidentnej wtopy, przekonując, że lepsza połowa boiska niż nic. Jednak sprowadzanie takich tematów do poziomu kabaretu jest tyle łatwe, co szkodliwe: odwraca naszą uwagę od istoty problemu.
Skąd się bierze na innowacje?
W jednym można zgodzić się z politykami: Polacy mają sporo interesujących, często innowacyjnych pomysłów biznesowych, ale mają problemy ze znalezieniem funduszy na ich realizację. Programy, które krytykuję, nie tyle nie działają, co pogłębiają problem. Zniechęcają do angażowania się w przedsiębiorczość produktywną, czyli innowacyjną właśnie, przekierowując ich wysiłki w stronę przedsiębiorczości nieproduktywnej, czyli pogoni za rentą polityczną. Ludzie prześcigają się nie w poprawie produktów, ale w kiwaniu biurokratycznych dystrybutorów dotacji.
Różnice między tymi dwoma rodzajami przedsiębiorczości opisał w latach 90. XX w. William Baumol. Był jednak optymistą i przekonywał w pracy „Entrepreneurship: Productive, unproductive, and destructive”, że „nie musimy cierpliwie czekać na powolne zmiany kulturowe, aby znaleźć środki pozwalające skierować przepływ działalności przedsiębiorczej na bardziej produktywne cele. Możliwe jest wprowadzenie zmian w przepisach, które pomogą zrównoważyć niepożądane wpływy instytucjonalne lub wzmocnią inne wpływy, które uznaje się za korzystne”. W Polsce pierwszym krokiem powinno być ukrócenie dotacji na innowacje, które w praktyce pełnią funkcję biznesowego socjalu.
W najprostszym ujęciu, gdyby wszystko działało jak należy, prawdziwi polscy innowatorzy mieliby szeroki dostęp do wielu narzędzi finansowania swoich pomysłów. Po pierwsze, prywatne pożyczki. Amerykanie nazywają to zasadą trzech F. Swój pomysł finansujesz z pieniędzy pożyczonych od przyjaciół (Friends), głupców (Fools) i rodziny (Family). Musisz ich po prostu do tego przekonać: argumentami albo pięknymi oczami. Byle działało. Cierpliwość i determinacja wyciągną pieniądze spod ich materacy i z ich kont, bo po prostu je mają i wiedzą, że – jak przestrzega biblijna przypowieść – ich bezczynność jest grzechem. Po drugie, banki. Te co prawda nie sfinansują twoich najbardziej szalonych pomysłów w fazie wstępnej, ale z chęcią dorzucą do pieca, gdy twój biznes już się rozpędzi. Jeśli zaś banki wahają się, nie wierząc w trwałość i autentyczność twojego sukcesu, to, po trzecie, możesz zwrócić się do rynków finansowych. Aniołowie biznesu, prywatne fundusze, giełda. Ich wsparcie wiąże się często z mniejszą swobodą zarządzania biznesem, ale cóż: nic za darmo. Oczywiście, przydatny jest także wkład własny. Pokazuje wszystkim, że wierzysz w siebie.
Niestety, choć w teorii Polacy mają dostęp do tych źródeł, w praktyce nie jest on odpowiednio szeroki, a same źródła zasobne. Dlaczego? Deficyt oszczędności. To one są ostatecznym źródłem wspomnianych fundamentów finansowania przedsięwzięć. Jak zwraca uwagę Roman Zytek w artykule „Dostrzec Belkę, czyli oszczędności makroekonomiczne w kontekście rozwoju Polski”, „na poziomie narodowym oszczędności, zarówno te krajowe, jak i zagraniczne, są niezbędne do finansowania inwestycji danego kraju”, ale w Polsce nie udaje się wytworzyć ich w odpowiedniej wysokości. Zytek zauważa, że średnia stopa oszczędności wyniosła w Polsce w latach 1995–2022 średnio 18,5 proc., ale gdyby Polacy w tym okresie odkładali tyle, co Austriacy czy Niemcy, czyli średnio 26 proc. swoich dochodów, to „każdy z nas miałby w kieszeni dodatkowe 40 tys. dol.”
Kapitalne pomysły
Żeby innowacyjnych inwestycji było w Polsce więcej, zmienić się powinien m.in. system podatkowy. Wspomniany w tytule artykułu Zytka „podatek Belki”, podatek od zysków kapitałowych, jest uzasadniony w krajach o wielowiekowej tradycji kapitalistycznej, które zdążyły już kapitał zakumulować – nie w Polsce. U nas podatek ten do oszczędzania zniechęca, co w oczywisty sposób ogranicza potencjał stosowania strategii trzech F.
Z kolei podatek bankowy obniża dostępność kredytu, jak wynika z pracy „The Dark Side of the Bank Levy” Marcina Borsuka, Oskara Kowalewskiego i Jianpinga Qi. Czytamy w niej, że w wyniku takiego opodatkowania „banki zmniejszają o około 0,7 pp. kwartalny wolumen kredytów dla niefinansowego sektora prywatnego”. Co więcej, opublikowana przed rokiem przez Europejski Bank Inwestycyjny ocena dostępności kapitału sugeruje, że sytuacja się pogarsza. „Od 2023 r. wzrósł odsetek przedsiębiorstw borykających się z ograniczeniami finansowymi, głównie z powodu większego odsetka firm, którym odmówiono finansowania zewnętrznego (9,5 proc. w porównaniu z 5,5 proc.)” – piszą eksperci EBI. Aż 58 proc. polskich firm wskazywało na ograniczoną dostępność zewnętrznego kapitału, gdy średnia dla UE to 45 proc. Dlatego ratowały się inwestycjami ze środków własnych, które jednak były w tym samym czasie zjadane przez inflację, wynoszącą 3,7 proc. w skali roku.
Innym podatkiem zmniejszającym inwestycje i innowacyjność polskiej gospodarki jest obowiązujący od 2019 r. exit tax, który nalicza się w momencie przeniesienia majątku firmy za granicę. Miał on zabezpieczyć Polskę przed ucieczką kapitału, a zabezpieczył przed jego formowaniem się. Mechanizm jest prosty. Innowacyjne pomysły w XXI w. w większości przypadków muszą być skalowane międzynarodowo – są więc kapitałochłonne. Polski rynek nie zapewnia tego kapitału w odpowiedniej ilości. W takiej sytuacji firma mogłaby sięgnąć np. po kapitał amerykański. Ten jednak w nią nie zainwestuje, by rozwijała się w Polsce, bo tamtejsi inwestorzy zwykle wymagają, aby firma miała spółkę-matkę zarejestrowaną w Stanach Zjednoczonych i żeby przenieść tam najważniejsze prawa: technologię, markę i umowy. Taki ruch w polskim prawie uruchamia exit tax. Słowem, trzeba zapłacić podatek od wzrostu wartości firmy, chociaż nikt jeszcze niczego nie sprzedał. Co więcej, gdy przeniesienie następuje poza UE, nie można łatwo rozłożyć tej płatności na raty, więc pieniądze trzeba wyłożyć od razu. Dla inwestora to dodatkowy koszt i ryzyko, więc chętniej finansuje on firmy, które od początku są zorganizowane poza Polską i nie generują takiego podatku. W efekcie polskie projekty albo od razu przenoszą się za granicę wraz z kapitałem i własnością intelektualną, albo rosną na gorszych warunkach.
To jednak nie wszystkie antyinnowacyjne ułomności naszego systemu podatkowego. Najpotężniejszą z nich jest jego zmienność, nieprzewidywalność i skomplikowanie. Te trzy cechy zwiększają niepewność co do opłacalności jakichkolwiek inwestycji, nie tylko tych w innowacje. Są one zresztą wspólne dla całości procesu stanowienia prawa w Polsce, co tylko ten antyinwestycyjny efekt potęguje. W badaniu EBI aż 91 proc. firm wskazuje niepewność jako jedną z barier inwestycyjnych, gdy średnia UE to 79 proc.
Ale naprawa systemu podatkowego i uporządkowanie procesu stanowienia prawa nie wystarczy, by uruchomić wystarczająco duży kapitał na ryzykowne inwestycje w innowacje. Potrzeba też zmian strukturalnych w funkcjonowaniu rynku na poziomie Unii Europejskiej. Chodzi o stworzenie wspólnego rynku kapitałowego, w unijnej nomenklaturze dawniej znanego jako Unia Rynków Kapitałowych, dzisiaj jako Unia Oszczędności i Inwestycji. Dzięki temu doszłoby m.in. do przekierowania części oszczędności z lokat na przyjazne ryzykownym projektom rynki kapitałowe. Nie jesteśmy jednak jeszcze nawet w połowie drogi do tego momentu. Szkoda, bo to rynek powinien zapewniać finansowanie przełomowych pomysłów, a robiąc to dla zysku byłby motywowany, by znacznie lepiej niż biurokraci wybierać projekty warte wsparcia.
Oczywiście, nie byłby w tym bezbłędny, o czym świadczą takie skandale, jak oszustwo Elizabeth Holmes, która nabrała inwestorów, że jej firma Theranos dysponuje rewolucyjną metodą testowania krwi i naraziła ich na wielomilionowe straty. Oczywiście, żal poszkodowanych, ale była to mimo wszystko niewielka grupa. W przypadku wyłudzania dotacji, poszkodowanymi są wszyscy podatnicy, którzy się na nie składają. Odpowiadając na pytanie ze wstępu: Polskę stać na wiele więcej niż 40 miejsce w rankingu innowacji – byle tylko przedsiębiorczość i finansowanie jej oddać w ręce Państwa, a nie państwa.