Jarosław Kaczyński opublikował swego rodzaju deklarację w sprawie hipotetycznej współpracy z Konfederacją. Między innymi zawarł tam ideę kategorycznego zakazu współpracy z Donaldem Tuskiem i jego ludźmi. Mogła państwu ta deklaracja trochę ujść uwadze w powodzi awantur o kolejne rozmowy Szymona Hołowni. A przecież plan lidera PiS stanowi smutny przykład zaprzeczenia zdrowemu rozsądkowi oraz patriotyzmowi.
Kaczyński mówi „nie” Tuskowi i „może” Konfederacji
Platforma Obywatelska i jej przewodniczący są niegorszymi demokratami i Polakami niż Prawo i Sprawiedliwość i jego prezes. Uznawanie, że współpraca z Tuskiem to rodzaj złamania niepisanego dekalogu Polaka uderza w fundamenty demokratycznej praktyki. Owszem, ma sens pilnowanie, by Tusk nie zastosował wobec prezydenta RP praktyki znanej z traktowania Trybunału Konstytucyjnego: no jest sobie, ale pisowski, to uznajemy jego decyzje tylko wtedy, kiedy chcemy. Ma sens podnoszenie krzyku, kiedy PO idzie w stronę państwa lekkiego (na początek?) autorytaryzmu. Nie ma sensu powielanie schematu patrioci/zdrajcy. Jest ten schemat patchworkiem kłamstw, prawd i przeinaczeń, które mają usprawiedliwić wprowadzenie „po Tusku” państwa lekko autorytarnego, oczywiście autorytarnego „słusznie”.
Zarazem prezes PiS nakreślił w powyższym wystąpieniu także zarys działania dla Karola Nawrockiego. Mocno zaakcentował antyrosyjskość swojej formacji. Cóż, w realiach wojny ukraińsko-rosyjskiej oznacza to także postawę proukraińską. Szpagat robiony ostatnio przez pisowców – jesteśmy za walczącą Ukrainą, ale wyrażamy, ile się da, sceptycyzmu wobec ukraińskich uchodźców, polityków i samego Zełenskiego – wygląda dobrze tylko na zdjęciu. W istocie zaś umacnia Konfederację, która przecież mówiła to samo, ale już dawno.
Karol Nawrocki to nie Andrzej Duda. Jego narracja o wiele mniej odbiega od tej, która znamy z wieców Krzysztofa Bosaka czy Sławomira Mentzena. Na dodatek od lat narasta niezadowolenie młodego pokolenia z POPiS – proszę zobaczyć, jak kiepsko wypadli Nawrocki i Trzaskowski w I turze w pokoleniu 18–29 lat (razem mieli jedną czwartą głosów). Co prawda jeszcze nikomu nie udało się przeskoczyć POPiS-u w decydujących starciach, ale sam napisał się scenariusz specyficznej trzeciej drogi, czyli Nawrockiego wspierającego Konfederację, części PiS tracącego wiarę w żelazne zdrowie prezesa oraz rozsądnych środowisk PSL. Trzeba będzie tylko znaleźć ten właściwy moment, by od Kaczyńskiego się zdystansować, a do Mentzena zbliżyć. Konia z rzędem temu, kto umie ocenić, czy ambicje Nawrockiego dorównają jego umiejętnościom. Niemniej będzie się mierzył z pokusą.
Opowieść o Polsce, w której PiS i tylko PiS jest bohaterem ratującym przed zdradą postniemieckich elit, wyczerpuje się. Opowieść o Polsce egoistycznej, która nie będzie „taka głupia” jak w czasach Tuska i Kaczyńskiego, nabiera wigoru. Kto by po nią nie sięgnął?
Obóz Tuska w impasie: brak wizji, brak skuteczności, brak liderów
Obóz umownie zwany demokratycznym kreuje na swojego Nawrockiego nowego wicepremiera, czyli Radosława Sikorskiego. Cóż, wszyscy inni liderzy tej strony albo nie mają jakości (jak powiedzieliby komentatorzy sportowi), albo właśnie przegrali wybory. Po jaką jednak opowieść o Polsce miałby sięgnąć szef MSZ? Wolnościowej partii, która krytykowała PiS za mur na granicy i umocniła go, gdy doszła do władzy? Partii liberalnej, która wyszydzała 500+, aż pokornie przyjęła je za niezbywalny program własny? Partii praworządności, która nie przedstawiła ani jednego projektu przyspieszenia pracy sądów, za to własnego ministra sprawiedliwości pożegnała niemal chyłkiem?
Donald Tusk zupełnie fałszywie przyjął, że za narrację wystarczy mu radość narodu z odsunięcia PiS od władzy. Okazało się, że motywacje różnych grup wyborców były różne. Większość z nich nie uważa, że w 2023 r. zmartwychwstała demokracja i trzeba teraz cierpliwie czekać, aż znowu nabierze sił. Chcą lepszych rządów niż pisowskie – i nie oceniają rządów Tuska w ten sposób. Teraz zatem premier, ten sam, który sknocił 19 miesięcy rządów, ponownie staje się twarzą nowego otwarcia. Nowego nie za bardzo... Wśród jakoś tam życzliwych „demokratycznej Polsce” toczy się spór, czy PO spada poparcie, bo nie ma wizji politycznej, czy dlatego, że nie rządzi dobrze (ciekawie mówiła o tym Karolina Wigura w zeszłotygodniowym DGP Magazynie na Weekend). W istocie, aby wygrywać, trzeba mieć i tarczę, i miecz.
Co do zasady, prezydent w Polsce ma niewielkie pole do popisu, rząd wielkie. Jednak twórcy polskiej konstytucji uznali, że wybory powszechne głowy państwa dadzą jej silniejszą legitymizację niż wskazanie przez Zgromadzenie Narodowe. A że w latach 90. ta nasza demokracja stała na fundamencie świeżo wylanym, sprawa legitymizacji była ważna. Faktycznie, wybory z 1990 r. (wygrał Wałęsa, w II turze walcząc z Tymińskim) i te z 1995 r. (Wałęsa w II turze przegrał na żyletki z Kwaśniewskim) wywołały zainteresowanie i emocje większe niż parlamentarne. Zatem – wybieramy, my naród. Aby zaś ukrócić zapędy do dyktatury polityka mającego silny mandat, realną władzę oddano premierowi.
Tak zatem bezpośrednio wybieramy prezydenta, któremu daliśmy weto, pałac i żyrandol. Niebezpośrednio wybieramy natomiast premiera, który krajem rządzi. Nawet jeżeli wygra „nasza” partia, to nie można wykluczyć, że rządem kierować będzie no name. Kto znał Jerzego Buzka w 1997 r.? A nawet Mateusza Morawieckiego w 2017 r.? Wrzucamy głos do urny, a na koniec z maszyny losującej wypada kulka z nazwiskiem szefa rządu. W zestawieniu z jasnymi regułami emocjonującego wyścigu po prezydenturę – słabo. Z prezydentami Polacy wiążą zatem większe nadzieje, niż można wyczytać z przepisów konstytucji. Czas powiedzieć, że mają rację. Konstytucję tworzono w przekonaniu, że istotą naszej polityki będzie wielopartyjność, prezydent zatem w dość naturalny sposób stanie się elementem, jak mawia się w USA, checks and balances.
Tyle że w realiach RP lat ostatnich liderom dwóch największych partii przestało zależeć na „balance”. Celem jest złamanie przeciwnika, a to jest w naszych warunkach prawnych niemożliwe bez współudziału prezydenta. Prosty rezultat tego równania – prezydent uległy szefostwu partii, która go wystawiła. Tego chciał Kaczyński, tego chciał Tusk. Już nie dowiemy się, czy Rafał Trzaskowski walczyłby z Tuskiem, ale dowiemy się – zakład z gatunku dolary przeciwko orzechom – czy zrobi to Karol Nawrocki. ©Ⓟ