Nie wiem. Jeśli ktoś dziś mówi, że jest pewien, iż wygra Trzaskowski albo Nawrocki, bo coś tam wyczytał z sondaży, to po prostu nie można mu wierzyć. Jednak możemy wywnioskować pewne prawidłowości na podstawie danych po pierwszej turze. Trzeba przy tym pamiętać, że mamy do czynienia nie ze zjawiskiem fizycznym, które wynika z praw natury, lecz z procesem społecznym, dynamicznymi zmianami opinii publicznej, jej poziomu mobilizacji, determinacji, etc.
Większe rezerwy mobilizacyjne w drugiej turze są po stronie Rafała Trzaskowskiego. Ale zastrzegam – to nie przekłada się na pewność wygranej. Jeśli już, to na remis ze wskazaniem, bo kandydat Koalicji Obywatelskiej ma potencjał zgromadzenia przy urnie większej liczby wyborców, którzy nie zagłosowali 18 maja.
Przede wszystkim w przewidywanym wzroście frekwencji. Mamy wiele przesłanek, które sugerują, że w drugiej turze czeka nas większa frekwencja niż dwa tygodnie wcześniej. Po pierwsze, w każdych wyborach prezydenckich - poza tymi w 1990 r. - frekwencja w drugiej turze była wyższa. Po drugie, co widać po danych z MSZ - rośnie liczba wyborców zarejestrowanych za granicą. To prawie 700 tys. osób, więc już wiemy, że padł rekord. Był to dotychczas dobry predyktor frekwencji w każdych wyborach ogólnokrajowych. Rośnie też odsetek pobranych zaświadczeń do głosowania w kraju poza miejscem zamieszkania.
Myślę, że może ona przekroczyć nawet 74 proc., co oznaczałoby, że pójdzie nas do urn więcej niż w październiku 2023 r., gdy mówiliśmy o historycznej mobilizacji. Wygląda na to, że w drugiej turze dołączą ponad 2 mln wyborców, którzy nie oddali głosu dwa tygodnie wcześniej.
Dane z exit polla i liczby głosujących w poprzednich wyborach prezydenckich wskazują, że realnie tylko niewielka część osób demobilizowała się między pierwszą a drugą turą. Jeśli ich kandydaci nie wchodzili do dogrywki, to przerzucali poparcie na któregoś z dwóch kandydatów, którzy zostali na placu boju.
Wskaźnikiem możliwej mobilizacji jest zestawienie frekwencji z pierwszej tury głosowania a odsetkiem tych, którzy poszli do urn przy ostatnich wyborach parlamentarnych. Pokazuje on, jak dużo można wycisnąć z lokalnej społeczności. Prawie w każdej gminie frekwencja w pierwszej turze była niższa niż w październiku 2023 r. Ale widzimy prawidłowość, że relatywnie była ona niższa tam, gdzie kandydaci dzisiejszej koalicji rządzącej mają wyższe poparcie.
To ciekawe pytanie, sam się zastanawiałem nad tym wątkiem, próbując zestawić deklaracje wyborców z exit polla po pierwszej turze wyborów prezydenckich z deklaracjami dotyczącymi tego, jak głosowali w 2023 r. Są tu paradoksy. Dla przykładu – więcej osób mówi dziś ankieterom, że już w 2023 r. głosowała na Konfederację. Wychodzi, że Konfederacja dostała wtedy więcej głosów, niż wynika to z oficjalnych wyników wyborów parlamentarnych. To znaczy, że jakaś część osób, która przepłynęła teraz na stronę Sławomira Mentzena, projektuje swój aktualny wybór na przeszłość. Realnie głosowali na kogoś innego, ale dziś mówią, że od dłuższego czasu są wyborcami Konfederacji.
Hipotezy są dwie - i wzajemnie się one nie wykluczają. Albo to dawni wyborcy PiS, którzy teraz deklarują, że od dawna byli konfederatami; albo to wyborcy, którzy od zawsze są, używając pojęcia prof. Jarosława Flisa, w Tymczasowym Ugrupowaniu Protestu. Czyli w 2023 r. mogli postawić na Trzecią Drogę, a gdy ta stała się częścią koalicji i układu sprawującego władzę, uznali, że głos na Szymona Hołownię nie będzie głosem antysystemowym czy idącym na kontrze do duopolu PO-PiS. Na marginesie warto zauważyć, że wyborcy Trzeciej Drogi - zwłaszcza Polski 2050 - zawsze w badaniach wypadali jako ludzie mniej niż przeciętnie zainteresowani polityką, mniej spolaryzowani konfrontacyjnymi afiliacjami dwóch głównych partii. Trudno ocenić, jaka dokładnie ich część nie poszła głosować, ale z porównania wyników wyborów parlamentarnych i deklaracji z ostatniego exit polla prezydenckiego wynika, że nie były to małe liczby.
Bardzo możliwe. Pytanie o ich motywacje pozostaje otwarte, ale wielu z nich to nie byli wierni, zdyscyplinowani wyborcy. Druga niewiadoma, którą trzeba uwzględnić w równaniu przed drugą turą, to wyborcy Sławomira Mentzena.
Pozornie tak, ale nie ma mocnego dowodu, że wyborcy Mentzena w całości przepłyną do Nawrockiego. Ani nie ma śladów ich jednomyślności w licznych sondażach z kampanii sprzed pierwszej tury. Niewiele dziś wskazuje, że ten elektorat w całości trafi do Nawrockiego. Proszę przypomnieć sobie wyniki exit polla z 2020 r., gdy rdzeń Konfederacji był przecież podobny – wtedy głosy wyborców Krzysztofa Bosaka podzieliły się prawie równo między Andrzeja Dudę i Rafała Trzaskowskiego, 52:48.
Mamy powody twierdzić, że dzisiaj elektorat Mentzena jest bliżej PiS, niż był elektorat Bosaka w 2020 r. Choćby dlatego, że część osób to po prostu krytycy rządu. Do tego Mentzen w jakimś momencie kampanii „pożywił się” na elektoracie Nawrockiego i PiS. W pewnej mierze zrobił to też Grzegorz Braun. Wyborcy Mentzena przepływali do niego z różnych, czasem wzajemnie sprzecznych powodów. Do tego w jego elektoracie jest wielu młodych tzw. first time voters, dla których długoterminowe zobowiązania wyborcze czy polityczne są czymś obcym. Głosują oni pod wpływem impulsu, trochę jak z zakupami impulsowymi przy kasie w supermarkecie. No i wreszcie jest segment liberałów i przedsiębiorców skaleczonych Polskim Ładem, dla których wszelkie przejawy miękkiego autorytaryzmu mogą być odstraszające. Nie ma jednego modelowego profilu „wyborcy Mentzena".
Nie mamy badań, które systematycznie i precyzyjnie mogłyby określić, na ile wskazówki czy rekomendacje lidera partyjnego mają znaczenie dla wyborców w drugiej turze. Mogę powiedzieć tylko tyle, że zdecydowana większość osób wspierających polityków, którzy odpadli z rywalizacji o prezydenturę, jeszcze przed pierwszą turą miała swoich kandydatów drugiego, a może i trzeciego wyboru. Jeśli pytano ich o stosunek do innych polityków startujących w wyborach, to rzadko było tak, by nie rozważali opcji B – właśnie pod kątem drugiej tury. Fałszywy jest model, w którym wyborca po ogłoszeniu wyników pierwszej tury, jest niczym tabula rasa i czeka na polecenie ze strony swojego kandydata.
To nie powinno dziwić, tym bardziej jeśli wziąć pod uwagę zjawisko rotacyjnego chodzenia na wybory w Polsce – często wspominają o tym socjolodzy polityki dr Michał Kotnarowski czy prof. Mikołaj Cześnik. To działa trochę na zasadzie dyżurów pełnionych przy urnach wyborczych. Nie jest tak, że na głosowania chodzi ciągle ten sam segment wyborców, którzy zmieniają zdanie w zależności od sytuacji politycznej. Czasem ktoś idzie głosować, w kolejnych wyborach tego nie robi, ale wraca przy zwiększonej mobilizacji przy kolejnej elekcji.
Brutalnie mówiąc, sztab PiS mógłby zapewne spać spokojniej, gdyby miał czystszego kandydata. To pozwoliłoby mu wykorzystać szanse, które płyną z tego, że wybory prezydenckie to tzw. wybory połówkowe – odbywają się mniej więcej w połowie kadencji rządu i parlamentu. To naturalny moment dla partii i kandydata opozycyjnego, by konsumować niezadowolenie czy rozczarowanie rządzącymi. Ale w przypadku Karola Nawrockiego to nie takie proste, bo dla tych wyborców liczy się wizerunek, przystawalność kandydata do danej funkcji. I tu faworyt PiS z oczywistych względów ma pod górkę.
Z pewnością służą temu zjawisku filtry informacji, jakie dostają sprzyjające kandydatom elektoraty. Nie mamy przecież sytuacji, w której przezroczysty przekaz trafia w tej samej wersji do zwolenników obu obozów. W tej kampanii jeszcze mocniej pogłębił się podział rynku medialnego i kanałów telewizyjnych, które relacjonują, co się dzieje. A to wspiera strategie polaryzacyjne i pogłębia pustoszenie środka sceny politycznej, bo dużo bardziej opłaca się grać na intensywność i podziały.
To zjawisko również pomaga segmentować odbiorców. Przekaz internetowy płynie w mediach społecznościowych do sprofilowanych nisz wyborczych. Nie chcę używać słowa „mikrotargetowanie", bo to chyba jednak nie ta skala, niemniej mechanizm jest podobny. Proszę zwrócić uwagę, że mniej w tej kampanii było billboardów i plakatów rozwieszonych po miasteczkach i wsiach, komitety mniej w to inwestują. Do tego coraz mniej potrzebują pośredników, bo film, który wrzucą na profil kandydata, jest rozprowadzany przez sieć zwolenników. I z dużym prawdopodobieństwem dotrze on bezpośrednio do wyborcy nie tylko jako płatna reklama, lecz także jako treść, którą dzielą się jego znajomi.
Mobilizacja.
To pytanie o negatywne motywacje do głosowania. Wiemy, że jest to jedna z ważnych przesłanek dla tych, którzy decydują się na udział w wyborach. Badanie CBOS w 2023 r. pokazało np., że 26 proc. osób wybierających się na głosowanie chce zmniejszyć szanse na dobry wynik ugrupowania, któremu są przeciwni, a nie poprzeć ugrupowanie, które im najbardziej odpowiada. I to się działo w wyborach parlamentarnych, gdzie oferta partyjna jest dość szeroka. Taka negatywna motywacja może być ważna nawet już w pierwszej turze wyborów prezydenckich. Wydaje się, że negatywnych motywacji głosowania jest więcej wśród zwolenników szeroko rozumianego obozu liberalnego – więcej jest tu osób wybrednych, krytycznych, kręcących nosem na własnych kandydatów. A taki dopalacz negatywny może być dla nich kluczowy.
Nie do końca, razem z negatywną mobilizacją może przyjść demobilizacja osób zniechęconych trwającą polaryzacją, których jest w Polsce coraz więcej. W pierwszej turze wyborów prezydenckich suma poparcia kandydatów „duopolu” była najniższa od wielu lat. Ten system się być może rozszczelnia, a w każdym razie nie jest tak, że żyjemy w świecie złożonym z dwóch bloków i planktonu wirującego wokół nich. Przegrzanie kampanii negatywnej może jeszcze bardziej zmobilizować przeciwnika, a do tego źle oddziaływać na wyborców, którzy są mniej zainteresowani tym, czy w ogóle pójść do wyborów. Przypomina to wszystko chodzenie po linie i umiejętne balansowanie między podkręcaniem różnych motywacji, często wzajemnie sprzecznych. Umiejętne wyważenie proporcji będzie kluczowe dla końcowego wyniku.