Eliza Sarnacka-Mahoney

korespondencja z USA

Senator Barry Goldwater 18 czerwca 1964 r. zagłosował przeciw projektowi Ustawy o prawach obywatelskich, tym razem zakazującej dyskryminacji ze względu na rasę, religię czy pochodzenie (historyczny Civil Rights Act, kończący segregację rasową w USA, został ostatecznie przyjęty dwa tygodnie później). Republikański senator z Arizony argumentował m.in., że nowe przepisy są niezgodne z konstytucją, bo naruszają prawa prywatnych podmiotów gospodarczych do wolnego wyboru z kim chcą współdziałać.

Kontekst wolty Goldwatera jest jednak o wiele bardziej skomplikowany. Jako autor wydanego cztery lata wcześniej bestsellera „The Conscience of a Conservative” (Sumienie konserwatysty) był polityczną supergwiazdą i kandydatem republikanów w zbliżających się wyborach prezydenckich. Przygotowywał się do rywalizacji z ubiegającym się o drugą kadencję Johnem F. Kennedym, z którym prywatnie się przyjaźnił i któremu życzył ponownej wygranej (sic!). Zabójstwo popularnego demokraty sprawiło, że Goldwater musiał konkurować z Lyndonem B. Johnsonem, którego z kolei szczerze nie znosił, zarzucając mu oportunizm. Doświadczony republikanin musiał więc wymyślić dla siebie taktykę.

Południowi demokraci

Zawetowanie ustawy o prawach obywatelskich było dla Goldwatera bardziej aktem politycznego wyrachowania niż deklaracją ideową. Tym bardziej, że jako szef Komisji Sił Zbrojnych Senatu Stanów Zjednoczonych projekt ustawy poparł, podobnie jak jej poprzednie wersje z 1957 r. i 1960 r. Sprzeciwił się jej de facto z dwóch powodów. Po pierwsze: wiedział, jak wielkim atutem ustawa stanie się dla jego rywala w wyścigu o Biały Dom. Po drugie: zdawał sobie także sprawę, jak bardzo nowe prawo dzieliło wyborców; w tym „południowych demokratów” – konserwatystów, którzy na skutek historycznych uwarunkowań nadal identyfikowali się z Partią Demokratyczną.

Ten trudny do wyobrażenia w drugiej połowie XX w. polityczny związek był spuścizną wojny secesyjnej – wtedy to republikanie byli ugrupowaniem abolicjonistów, zaś demokraci partią konfederatów. Demokraci trwali w opozycji do ruchu na rzecz praw cywilnych do końca XIX w. Później władzę w stronnictwie przejęli politycy wywodzący się z frakcji agrarnych oraz społecznych progresywistów – i tak rozpoczął się powolny marsz partii ku zasadniczym zmianom ideowym. Które znalazły kulminację w osobie prezydenta Franklina Delano Roosevelta, architekta monumentalnych reform społecznych znanych jako Nowy Ład. Naturalną koleją rzeczy republikanie zaczęli w tym samym czasie przesuwać się na pozycje zajmowane wcześniej przez demokratów – stali się zachowawczy i opowiadali się za społecznym konserwatyzmem.

Pełne niepokojów społecznych dekady walk o prawa obywatelskie – od zakończenia II wojny światowej do połowy lat 60. XX w. – rozdarły Partię Republikańską. W momencie, gdy Goldwater przystępował do boju o Biały Dom, trwała w niej walka między skrzydłem umiarkowanie progresywnych zwolenników Nelsona Rockefellera, popularnego gubernatora stanu Nowy Jork, a rosnącą w siłę frakcją antyzwiązkową i antypostępową, do której lgnęli reprezentanci byłych stanów konfederackich, a także duchowi spadkobiercy dixicratów, nietrwałej, acz ważnej dla polityki Południa formacji politycznej. Dixicraci byli ugrupowaniem wyprowadzonym ze stronnictwa demokratycznego przez senatora z Południowej Karoliny Storma Thurmonda (był kongresmanem przez 47 lat) i funkcjonowali jako partia przez kilka miesięcy w 1948 r., otwarcie sprzeciwiając się polityce równości rasowej.

Goldwater wiedział, że polityczna gra pod gusta „południowych demokratów” może mu się opłacić w wyścigu o Biały Dom. W dodatku nie była to gra zbyt wymagająca. – Chodziło w niej o to, by używając specyficznych haseł wzbudzić w białych wyborcach uśpione uprzedzenia na tle rasowym. Do tych haseł należały: „prawo i porządek”, „przestępczość” czy „socjal” – mówi mi Drew Kurlowski, politolog z Coastal Carolina University. Do nowej wyborczej retoryki Goldwater dodał również slogany dotyczące szeroko pojętych „praw stanów”, czyli hasła w oczywisty sposób nawiązującego do głównego argumentu konfederatów z czasów wojny secesyjnej.

Choć Goldwater przegrał z Johnsonem, to – dzięki nowej taktyce – jako pierwszy republikanin w historii USA odbił demokratom Południe. I to w sposób spektakularny, bo uzyskując poparcie w całym regionie: Alabamie, Georgii, Luizjanie, Karolinie Południowej oraz Missisipi. W tym ostatnim stanie poparło go 87 proc. głosujących. Symbolem historycznej zmiany barw Południa stała się również widowiskowa zmiana przynależności partyjnej dokonana w 1964 r. przez senatora Thurmonda. Wziął on udział w konwencji republikańskiej i ogłosił, że „niebezpiecznie liberalne” wartości wyznawane przez Partię Demokratyczną przestały się pokrywać z wartościami cenionymi w sercu Ameryki, czyli w zagłębiu bawełnianym.

Południowa Strategia, jak zaczęto nazywać wyborczą taktykę Goldwatera, szybko została przez prawicę przejęta.

Proces radykalizacji

W 1968 r. Południowa Strategia stała się rdzeniem prezydenckiej kampanii Richarda Nixona, a rozwinął ją Kevin Phillips, ówczesny autorytet w dziedzinie przekształceń elektoratu (electoral realignment) oraz autor bestselleru z 1969 r. „The Emerging Republican Majority” (Nadchodzi republikańska większość). Phillips postulował zarzucenie wysiłków mających na celu pozyskanie kolorowego elektoratu Północy i skupienie politycznych wysiłków na białych wyborcach Południa, co miało przynieść republikanom sukces. Tłumaczył to tym, że tożsamość białego Południa jest silniejsza i trwalsza niż zakładają to zarówno idealiści Nowej Lewicy, toczący bój o prawa obywatelskie, jak i starzy progresywiści, od dekad karmiący się nadzieją, iż różnice rasowe i etniczne mogą zostać zniwelowane.

Kolejne szlify Strategii nadali Ronald Reagan oraz George H. Bush. Reagan – wiążąc ją z religią i portretując GOP jako partię krzyżowców zesłanych Ameryce przez Boga. Zabieg, zauważają David Domke i Kevin Coe, autorzy książki „The God Strategy: How Religion Became a Political Weapon in America” (Strategia Boga. Jak religia stała się polityczną bronią w Ameryce), efektywny, bo chwytający konserwatywnego wyborcę w pułapkę testującą już nie tylko jego stosunek do kwestii rasy, lecz rzecz o wiele intymniejszą – sumienie. Bush dodatkowo skutecznie zespolił w powszechnym wyobrażeniu kolor skóry z przestępczością, czyniąc ze swojej kampanii wyborczej narodowe referendum w sprawie bezpieczeństwa publicznego. Dokonał tego z pomocą Lee Atwatera, nazywanego „mistrzem hejtu i propagandy”. Ten, kreując negatywną kampanię przeciwko rywalowi Busha, gubernatorowi Massachusetts Michaelowi Dukakisowi, skonstruował przekaz, że demokrata gotów jest wypuścić z więzień hordy kolorowych morderców na białe amerykańskie przedmieścia. Jako przykład posłużyła mu historia czarnoskórego Williego Hortona – gubernator Dukakis wprowadził w swoim stanie program resocjalizacji więźniów, przyznający niektórym z nich więcej przepustek. W 1986 r. Horton nie wrócił z przepustki, po czym dokonał kilku morderstw.

Warto wspomnieć, że podpisane przez Billa Clintona ledwie kilka lat później Ustawa o walce z przestępczością (1994 r.) oraz Ustawa o reformie pomocy społecznej (1996 r.), obie do dziś krytykowane za to, że dyskryminowały i penalizowały przede wszystkim osoby kolorowe, były rozpaczliwymi próbami walki demokratów o biały elektorat odebrany im przez Strategię Południa.

Walki, co wiemy dziś, skazanej na niepowodzenie. Gdy bowiem w 1994 r. liderem kongresowej większości republikanów został charyzmatyczny syn Kościoła Południowych Baptystów Newt Gingrich, religia i wojny kulturowe w formach przyjętych przez Południową Strategię zaczęły odgrywać w amerykańskiej polityce coraz większą rolę, zaś w Partii Republikańskiej rozpoczął się proces radykalizacji, który trwa do dziś.

Uniwersalna strategia

Co w takim razie z sukcesem politycznym Baracka Obamy? Czy jego prezydentura, którą uznano za początek w USA ery postrasowej, nie zdyskredytowała Południowej Strategii? Sęk w tym, że historia nie tylko kołem się toczy, lecz i reakcyjnością stoi, zwłaszcza w kraju, w którym, by powtórzyć słowa Kevina Phillipsa, sposób myślenia kategoriami uprzedzeń oraz dyskryminacji od zawsze był częścią tożsamości dużej części społeczeństwa. W czasie, gdy Obama obiecywał społeczną sprawiedliwość, w cieniu jego polityki cementował się ruch, który w niedalekiej przyszłości miał nie tylko wskrzesić, lecz i udoskonalić Południową Strategię. Mowa o Partii Herbacianej.

Na pierwszy rzut oka była to tuba libertarianów, którzy po kompromitujących Amerykę na arenie międzynarodowej i niebotycznie kosztownych wojnach w Iraku i Afganistanie domagali się drastycznego okrojenia rządu, wydatków i podatków. Po wygranej Obamy, a zwłaszcza po uchwaleniu reformy opieki zdrowotnej Obamacare (2010 r.), ruch stał się populistyczny i przyciągający do siebie wszystkich, którzy w jakiś sposób czuli się uciskani przez rządowe programy i regulacje. Z „herbaciarzami” zaczęli się więc utożsamiać i antyfeminiści przestraszeni rosnącą pozycją zawodową i ekonomiczną kobiet, i chrześcijańscy nacjonaliści domagający się powrotu Ameryki do jej religijnych korzeni, i polityczni izolacjoniści krytyczni wobec dalszego militarnego i humanitarnego zaangażowania USA na świecie.

Partia rozsypała się ok. 2012 r., bo zabrakło jej spójnej wizji. Ale duch jej buntu stał się inspiracją dla nowej generacji konserwatywnych spindoktorów, którzy zrozumieli, że Południowa Strategia wciąż może działać, wymaga tylko odświeżenia. Politolożka Angie Maxwell z Uniwersytetu Arizony w Fayetteville nazwała to „długą Południową Strategią” i opisała w książce „The Long Southern Strategy: How Chasing White Voters in the South Changed American Politics” (Długa Strategia Południa. Jak pogoń za białymi wyborcami na Południu zmieniła amerykańską politykę). – To, co wcześniej było pomysłem na rozbicie bloku wyborczego w kilku południowych stanach, zostało przekształcone w metodę pozyskiwania głosów na drodze ich grupowania w zależności od stosunku do rasy, współczesnych form seksizmu czy chrześcijańskiego nacjonalizmu. Trump agresywnie grał tymi kartami w 2016 r., atakując Obamę i rywalizując o Biały Dom z Hillary Clinton. Dokonał przetasowania konserwatywnego elektoratu, czyniąc go tym samym jeszcze silniejszym i bardziej ekstremalnym – mówi mi Maxwell. W 2024 r. Trump po raz drugi wygrał wybory prezydenckie. Tak, program demokratów rozminął się z oczekiwaniami wyborców skupionych na inflacji i rosnących kosztach życia, a mniej na kwestiach kulturowych i prawach obywatelskich, to jednak za tym jego sukcesem znów stanęła Południowa Strategia.

Trump startował także w wyborach 2020 r. i te przegrał. Okołowyborcze badania nie pozostawiały jednak złudzeń, że Amerykanie dali Bidenowi mandat nie tylko dlatego, że byli zmęczeni chaosem podczas pierwszej kadencji miliardera, ale także dlatego, iż część z nich odrzuciła próby legitymizowania ekstremistów oraz suprematystów, z którymi Trump jawnie się spoufalał. Nierówny dostęp społeczeństwa do opieki medycznej ujawniony w całej swojej tragicznej krasie z chwilą wybuchu pandemii wzmocnił jednocześnie na lewicy skrzydło walczące o większą inkluzywność grup wykluczonych i historycznie dyskryminowanych, która znalazła odbicie w promowaniu programów DEI (Diversity, Equity, Inclusion, pl. Różnorodność, Równość, Inkluzywność).

Skrzydło to urosło w siłę, gdy wiosną 2020 r. doszło do morderstwa czarnoskórego George’a Floyda przez białego policjanta i Amerykę ogarnął szał manifestacji pod sztandarami Black Lives Matter. Prawica, przerażona, jak mocno w te protesty zaangażowała się biała młodzież, zaatakowała w odpowiedzi edukację publiczną, portretując ją jako zakładniczkę ideologii woke i narzędzie deprawacji młodych umysłów (w ubiegłym tygodniu Trump podpisał rozporządzenie o likwidacji Departamentu Edukacji, ale by faktycznie go rozwiązano, potrzebna jest do tego ustawa przyjęta przez Kongres – red.). Temat zrobił się tak gorący, że debata nad krytyczną teorią rasy (KTR) zainicjowana przez Christophera Rufo, ideologa konserwatywnego think tanku The Manhattan Institute, kształtowała publiczny dyskurs na równi ze sporami o maseczki i wysokość zapomóg covidowych.

Początkowo opór przeciwko KTR był bronią wkładaną w ręce przede wszystkim zmęczonym lockdownami i edukacją zdalną rodzicom. Sponsorowane przez konserwatystów ruchy typu Moms For Liberty postrzegane były jako atuty w lokalnych i stanowych kampaniach wyborczych w ramach zbliżających się wyborów uzupełniających w 2022 r. Szybko jednak KTR została zespinowana przez Rufo. – Wyrażenie „krytyczna teoria rasy” kojarzy się z wrogim, akademickim, dzielącym, obsesyjnie skupionym na rasie, toksycznym, elitarystycznym, antyamerykańskim podejściem. (…) Łącząc KTR z całą federalną biurokracją moglibyśmy wykreować negatywne nastawienie wyborcy do całego systemu federalnych rządów – wyjaśnił Rufo w wywiadzie dla Fox News na początku 2021 r.

Idea była tak obiecująca, że stała się fundamentem Projektu 2025, programu przejęcia pełni władzy w USA przez konserwatystów, stworzonego przez ideologów chrześcijańskiej prawicy z think tanku The Heritage Foundation. W styczniu 2024 r., po przeprowadzeniu za pomocą KTR spektakularnego zaorania „lewackiej akademii”, w wyniku którego z funkcji zrezygnowało kilka rektorek prestiżowych uniwersytetów, Rufo bez ogródek wyznał w wywiadzie dla portalu Politico: – Tę samą taktykę, którą uderzyłem w KTR, z powodzeniem zastosowałem do walki z dżenderyzmem, DEI i biurokracją. To uniwersalna strategia, której prawica może używać do walki z czymkolwiek.

Przerażający ludzie

Powróćmy teraz do wyróżników trzeciej kampanii Trumpa. Pierwszy – przesłanie o kryminalnej i szkodliwej dla obywatela działalności „głębokiego państwa”, za które Trump uznał już nie tylko, jak wcześniej, waszyngtońskie elity, lecz całą federalną biurokrację. Drugi – pogłębianie procesu dzielenia wyborców na „prawdziwych Amerykanów i patriotów” oraz resztę, dla której nie ma w kraju miejsca (imigranci, „nieroby na socjalu”, wszyscy, którzy nie popierają Trumpa). Trzeci – szeroko zakrojona akcja dezinformacyjna systemowo posiłkująca się teoriami spiskowymi. Na przykład tuż przed wyborami, wbrew faktom, wyborcy MAGA byli przekonani, iż kraj wpadł w recesję, a Biden otworzył południową granicę już w dniu zaprzysiężenia i przez cztery lata wpuścił do USA 50 mln migrantów. W rzeczywistości amerykańska gospodarka jako pierwsza na świecie uzyskała na początku 2024 r. wyniki sprzed pandemii, wyhamowując przed dniem wyborów inflację do poziomu 2,7 proc. Kryzys migracyjny zaś, który rozpoczął się w maju 2023 r., po wygaśnięciu obostrzeń covidowych, zwiększył ogólną liczbę przebywających w USA nielegalnych imigrantów do ok. 11 mln.

W ten oto sposób Ameryka znalazła się w miejscu, w jakim jesteśmy obecnie – dzięki Południowej Strategii. Po kilku miesiącach drugiej kadencji Trumpa w Białym Domu nie ma już wątpliwości, że ma on zamiar zrealizować wyborcze obietnice. To wizja dla jego przeciwników tym straszniejsza, że chodzi o realizację Projektu 2025, w którym centralne miejsce zajmuje plan demontażu rządu federalnego, a zwłaszcza tworzących go instytucji stojących na straży praw obywatelskich i społecznych. Jak wyjaśniła cel tego projektu Andra Watkins, była członkini ultrakonserwatywnego kościoła, a dziś pisarka i ekspertka w zakresie działań religijnej prawicy: „Rząd ma być wymieniony na administrację złożoną z lojalistów, by ta bez przeszkód i ostatecznie wypełniła misję chrześcijańskich nacjonalistów, całkowicie ignorując wolę narodu. („Project 2025: A Christo-fascist manifesto designing a theocracy”, „The Fulcrum”, 19 sierpnia 2024 r.)

Co powiedziałby Barry Goldwater widząc, jak jego strategia wyborcza staje się narzędziem roznoszącym w pył nie tylko polityczną opozycję, ale samą tkankę społecznego i publicznego życia w USA? W jego wizji konserwatyzmu nie było miejsca na radykalizm, a o rozmodlonej prawicy już w roku 1994 ten „konserwatysta z sumieniem” wypowiadał się w sposób jednoznaczny: „Zapamiętajcie moje słowa: jeśli ci kaznodzieje przejmą kontrolę (nad GOP – red.) – a z pewnością do tego dążą – będzie to straszny problem. Szczerze mówiąc, ci ludzie mnie przerażają” („Barry Goldwater's Left Turn”, „The Washington Post”, 28 lipca 1994 r.).