To polityk również niebezpieczny z punktu widzenia funkcjonowania Rumunii w Bukareszteńskiej Dziewiątce (choć ten proatlantycki format, do którego należy także Polska, nie jest zbyt żwawy). Do tego ma fantastyczną wizję „geopolitycznej gry”, w której jego państwu udaje się odebrać Ukraińcom wielonarodowy, przyklejony do Delty Dunaju, Budziak.
Jego poglądy to zbiór mitów i legend na temat tego, czym jest i czym była Rumunia. Program zaś stanowi szereg czarno-białych rozwiązań, które mają dać godność Rumunii powiatowej i Rumunii w diasporze, czyli wszystkim tym, którzy w latach dwutysięcznych pokończyli studia, ale z powodu bezrobocia, wszechobecnych układów, imposybilizmu państwa i bizantyjskiej korupcji musieli wyemigrować na zmywak do Wielkiej Brytanii, Włoch czy Hiszpanii.
Călin Georgescu
Georgescu to populista. Ale cieszący się poparciem wyborców. Wygrał pierwszą turę wyborów prezydenckich zimą ubiegłego roku, lecz ją unieważniono. W niektórych sondażach miał szansę na sukces w powtórce zaplanowanej na maj. Jego sukces nie wynika jedynie z umiejętnego posługiwania się TikTokiem i nie stoją za nim rosyjskie pieniądze. System polityczny Rumunii „wypluł” Georgescu za to, że jest populistą, a nie za to, że złamał prawo. Bo jak do tej pory niczego mu nie udowodniono ani za nic nie skazano.
Nie było w historii Unii Europejskiej przypadku tak skrajnie żałosnej reakcji państwa na pojawienie się kogoś, kto w ramach systemu próbował wywrócić stolik. Rumuński Sąd Konstytucyjny, prokuratura, służby specjalne i były prezydent Klaus Iohannis za pomocą metod policyjnych oraz prawnie wątpliwych działań (jeśli nie niezgodnych z prawem konstytucyjnym) najpierw unieważnili pierwszą turę wyborów. A następnie skreślili z list wyborczych Georgescu, zostawiając jego następcom zaledwie trzy dni na zebranie 200 tys. podpisów, aby mogli zostać zarejestrowani i wpisani na listę kandydatów. Jeśli ktoś w Europie chciał udowodnić istnienie „głębokiego, kulawego państwa”, które próbuje kształtować wynik demokratycznych wyborów, Rumunia może posłużyć mu jako doskonały przykład.
To sytuacja komiksowa. Przerysowana do granic możliwości. Ośmieszająca elity rządzące, media, świat prawa i autorytetów. W zasadzie o wiele bardziej przejrzyste i czytelne byłoby przyjęcie ustawy, w której zapisano by, że w wyborach nie może startować Călin Georgescu ani żaden inny populista o poglądach prorosyjskich, niż gwałcenie prawa konstytucyjnego i obyczaju politycznego w tak skrajny sposób. Lex Georgescu stanowiłoby uczciwsze rozwiązanie problemu, przed którym Rumunia niewątpliwie stanęła. Wybrano inną drogę. Drogę ośmieszenia czegoś, co określa się mianem demokracji walczącej.
Określenia tego po raz pierwszy użył w 1937 r. niemiecki filozof Karl Loewenstein. Działo się to po wyborach w 1933 r., gdy w ramach legalnych procedur władzę przejął Adolf Hitler. Niemiec pisał o represjach i ograniczeniu swobód, jeśli jest to konieczne do powstrzymania marszu polityków zagrażających demokracji. Współcześni politolodzy, jak Angela Bourne z Uniwersytetu w Roskilde, piszą wprost o opcji „nadzwyczajnych restrykcji”, które „prewencyjnie marginalizują tych, którzy działając w ramach prawa, podważają instytucje demokracji liberalnej”. Jan-Werner Müller, niemiecki politolog i historyk, mówi z kolei o „nieliberalnych środkach prewencyjnych”. No i Rumunia podeszła do tego zagadnienia poważnie. Ale z charakterystyczną dla siebie dozą południowego szaleństwa i paździerza.
Sąd Konstytucyjny zdecydował się na unieważnienie wyborów, choć w tamtejszym prawie konstytucyjnym nie istnieje możliwość zakwestionowania orzeczenia SK nawet przez sam SK (pierwotnie sąd uznał ważność pierwszej tury). Później rozpoczęto rosyjskie mocziłowo, czyli podtapianie Georgescu kompromatami. Prezydent Iohannis opublikował serię dokumentów służb specjalnych, z których miało wynikać, że za populistą stoi Rosja. Problem w tym, że nic takiego z nich nie wynikało. Były tylko sugestie specsłużb, że tak może być . Ale żadnych dowodów nie podano. Co więcej, niedługo później okazało się, że za kampanią Georgescu na TikToku stoi nie tyle Kreml, co jedna z partii głównego nurtu PNL (Partia Narodowo-Liberalna), która najpewniej dążyła do rozdrobnienia głosów skrajnej prawicy, ale proces wymknął się jej spod kontroli.
Polityk prorosyjski
Georgescu przy tym rzeczywiście jest politykiem prorosyjskim, który popiera politykę Władimira Putina w Ukrainie. Jest w tym sensie wrogiem celów, jakie stawia sobie np. Polska w grze o przyszłość Kijowa. Partią prorosyjską jest też niemiecka AfD. Kredyty od oligarchów Putina brała również Marine Le Pen, szefowa Frontu Narodowego. Ale poważne państwa nie zdecydowały się jednak na wyrzucenie tych partii do kosza. Te przykłady są o tyle istotne, że obydwie siły polityczne – podobnie jak Georgescu – nie są marginesem, tylko realnie mają szansę na przejęcie władzy. Ani Niemcy, którzy wygenerowali pojęcie demokracji walczącej, ani Francuzi nie zdecydowali się na uruchomienie procesów, które dla państwa mogą być po prostu zabójcze.
Centralne Biuro Wyborcze i Sąd Konstytucyjny Rumunii takich wątpliwości nie miały. Poszły nawet dalej. Wydając niedawny zakaz startu w wyborach wobec Georgescu, zdecydowały, że będzie on dożywotni. Powodem były wątpliwości co do zeznania majątkowego. Najpewniej wątpliwości uzasadnione. Jednak były one znane co najmniej od momentu, w którym polityk zdecydował o starcie w wyborach.
W tej chwili jest już co najmniej dwóch potencjalnych kandydatów kontynuujących linię Georgescu. To George Simion, lider drugiej pod względem wielkości partii – Sojuszu na Rzecz Jedności Rumunów, oraz Anamaria Gavrilă, liderka Partii Młodych Ludzi. Na fali antysystemowego buntu i trumpizmu w wersji rumuńskiej próbuje wypłynąć również były premier Victor Ponta, który w przeszłości miał problemy z korupcją.
Niewykluczone, że „wypluwanie” Georgescu na chwilę zatrzyma marsz populistów. Protesty przed Sądem Konstytucyjnym w Bukareszcie, do których dochodziło w ostatnich dniach, nie gromadziły setek tysięcy ludzi. Nie było gwałtownych starć z żandarmerią. Nie udały się wezwania do zorganizowania wielkiego marszu patriotów, który przypominałby mineriady z lat 90. Wówczas postkomunistyczne władze wykorzystywały górników do pacyfikowania protestów obywateli niezadowolonych z kierunku, w jakim idzie transformacja ustrojowa. Mineriady wyglądały spektakularnie. Dzisiejsze protesty ich nie przypominają. Pytanie – czy nie będą przypominać, czy jeszcze nie przypominają – pozostaje otwarte.
Nie wiadomo, czy nowi liderzy ruchu suwerenistycznego znajdą wspólny język i skutecznie zawalczą o schedę po magu Călinie. Ale czy państwo wyjdzie z tego wzmocnione? W rozmowie z – jak by to powiedzieli zwolennicy Georgescu – mainstreamowym dziennikiem „Adevărul” politolog i konstytucjonalista Bogdan Iancu, przedstawiający się ironicznie jako „autentyczny sorosowiec”, mówi o momencie refleksji. – Zablokowanie za pomocą parakonstytucyjnych metod kandydata, który miał szansę na wygraną, powinno być dla nas powodem do namysłu, a nie infantylnej euforii – stwierdza. W długiej rozmowie zastanawia się też, czy środki zastosowane przez – jak to sam określa – demokrację walczącą były właściwe. I nie ma jednoznacznej odpowiedzi.
Wiadomo, że cały ten bój o Rumunię już sporo kosztuje. Od jesieni ubiegłego roku, w związku z unieważnieniem pierwszej tury wyborów – według magazynu „Economist” – państwo przesunęło się w kierunku „reżimu hybrydowego”. Dziś w tym zestawieniu znajduje się nawet za Węgrami i Słowacją. ©Ⓟ