Przynajmniej do tej pory odbywały się one wysoko ponad głowami Ukraińców. Putin może się z tego tylko cieszyć.

Ukraina już na starcie kadencji Trumpa została ustawiona w pozycji klienta. Pozbawiono ją resztek podmiotowości, gdy szef Pentagonu Pete Hegseth – ale i prezydent USA – stwierdzili, że nie ma mowy o powrocie do granic sprzed 2014 r., a droga do NATO jest zamknięta. Hegseth co prawda zastrzegł, że Stany Zjednoczone nie chcą Mińska 3.0, czyli zamrożenia konfliktu, którym Kreml w przyszłości będzie mógł dowolnie zarządzać, ale poprzeczkę zawiesił tak nisko, że uniknięcie zwasalizowania Ukrainy i zbudowania turbo-Donbasu stało się niemożliwe.

Donald Trump, podobnie jak Nicolas Sarkozy podczas wojny w Gruzji w 2008 r., chce rozejmu za wszelką cenę. Walutą są terytorium Ukrainy i bezpieczeństwo wschodniej flanki NATO, a dla niego to kwestie drugorzędne. Sarkozy latem 2008 r. najpierw poleciał do Moskwy (Trump zadzwonił), a później zawiózł do Tbilisi plan Ławrowa do podpisania balansującemu na granicy załamania nerwowego Micheilowi Saakaszwilemu. Nie było w nim zapewnień o integralności terytorialnej Gruzji ani jasnych zapisów o tym, na jakie pozycje mają się wycofać rosyjskie wojska. Była za to mowa o 200 obserwatorach unijnych, którzy będą pilnować przestrzegania warunków zawieszenia broni. Ówczesna szefowa dyplomacji USA Condoleezza Rice, cytowana przez Sylvie Kauffmann w książce „Zaślepieni”, tak skomentowała tamte rozmowy: „Francuzi wynaleźli kartografię, ale negocjowali porozumienie bez odwoływania się do mapy”. Dodała, że Sarkozy chciał „jak najszybciej znaleźć rozwiązanie problemu i nie zwracał uwagi na to, co robi”. Dziś jest podobnie. Tyle że w rolę Sarkozy’ego wcielił się Trump. On też chce szybkiego porozumienia. Pozorów zakończenia wojny. Pozbycia się problemu, który postrzega jako prowincjonalny i dla USA nieistotny. Sarkozy tłumaczył w 2008 r., że powstrzymał marsz czołgów rosyjskich na Tbilisi. Był jednak również – jak pisze Kauffmann – jedynym politykiem na świecie, który postrzegał swoje decyzje jako sukces.

Zła umowa, która uznawała rozbiór Gruzji, zachęciła Putina do kolejnych aktów agresji. W 2014 r. zaanektował Krym i wywołał separatyzm na Donbasie. W 2022 r. bez powodu dokonał inwazji na Ukrainę. Gruzja po 2008 r. już się nie podniosła. Stała się państwem półsuwerennym z perspektywą na pełne włączenie do rosyjskiej strefy wpływów. Zgoda na propozycje Trumpa najpewniej skieruje Ukrainę na podobny tor.

Pewną nadzieję w planie amerykańskiego przywódcy budzi punkt o obecności wojsk zagranicznych na linii rozgraniczenia. W kontyngencie ma nie być Amerykanów. Możliwe, że silnie zaangażują się Brytyjczycy. Jak wynika z informacji DGP, w poufnym załączniku do umowy 100-letniej między Kijowem a Londynem jest zapis o usankcjonowaniu obecności wojsk brytyjskich nad Dnieprem. Już dziś w rejonach frontowych działają żołnierze Special Air Service, Special Boat Service i Special Reconnaissance Regiment. Docelowo ma być ich więcej niż obecnie (teraz stanowią maksymalnie grupę batalionową). Londyn w ten sposób buduje coś na wzór FOB (forward operating base) – wysuniętej bazy operacyjnej na wypadek agresywnej polityki Rosji, która w przeszłości nie zawahała się użyć materiałów rozszczepialnych na terenie Zjednoczonego Królestwa.

Otwarte pozostają pytania, jak bardzo Amerykanie będą walczyć o punkt dotyczący obecności zagranicznych wojsk na linii rozgraniczenia i czy nie skończy się na wysłaniu tam Białorusinów lub Brazylijczyków. Jak słyszymy od Ukraińców, Rosja nie po to kwestionuje plan wejścia Ukrainy do NATO, aby zgodzić się na bazy Sojuszu nad Dnieprem. Kijów się spodziewa, że Putin będzie chciał ten punkt rozwodnić albo całkowicie usunąć.

Jeśli do tego dojdzie, agresja przeciwko Ukrainie będzie dla Kremla niemal bezkosztowa. Pierwszy rozbiór kraju, w 2014 r., przyniósł dziurawy system sankcji i powiększenie mapy Rosji. Drugi – ten, na który zapowiada się w 2025 r. – kosztował życie i zdrowie kilkuset tysięcy żołnierzy Putina, ale w gruncie rzeczy znów pozwoli powiększyć terytorium za stosunkowo niską cenę. Jeśli putinizm będzie się rozwijał w takim tempie i dawał takie dobre rezultaty jak dotąd, to za kilka lat będziemy mieli powtórkę z wojny – albo przeciw Ukrainie, albo przeciw Mołdawii. A później – jak w przemówieniu Lecha Kaczyńskiego w Tbilisi w 2008 r. – przyjdzie czas na państwa bałtyckie i Polskę. Dopóki Rosja nie zapłaci za politykę siły, nie będziemy bezpieczni. Oferta Trumpa z perspektywy naszego kraju nie jest korzystna. Z perspektywy Bałtów wręcz groźna. Z perspektywy Kijowa stanowi porażkę. Dla Rosji to wyprzedaż z atrakcyjnymi promocjami. ©Ⓟ