W styczniu 1864 r., gdy partyzantka w Polsce zaczynała dogorywać, a w Ameryce trwała wojna domowa, zgromadzony w nowojorskim porcie tłum obserwował, jak na rei zacumowanej fregaty wieszany jest marynarz. Nie było to wtedy widowisko wyjątkowe – i w USA, i w Europie karę śmierci najczęściej wykonywano publicznie. Coś innego czyniło całe wydarzenie nietypowym.
Okręt należał do Rosji, a skazaniec był Polakiem. Nazywał się Aleksander Milewski. Wiadomo o nim jedynie tyle, że zdezerterował, a następnie zaciągnął się do wojsk Unii walczącej przeciwko południowej rebelii. Po interwencji carskiej ambasady został wytropiony i aresztowany przez słynącego z nienawiści do konfederatów generała Benjamina Butlera o przydomku „Bestia”. Marynarza wydano Rosjanom, a ci urządzili sąd polowy.
Kilka miesięcy wcześniej, w czerwcu 1863 r., amerykański ambasador przy dworze Aleksandra II Cassius Marcellus Clay pisał z Petersburga: „Moje sympatie są po stronie Rosji – liberalnej Rosji, przeciwko reakcyjnej, katolickiej i despotycznej Polsce”.
Demokracja nie umie w cynizm
Wydarzenie to może dziwić tych, którzy przyzwyczaili się postrzegać relacje amerykańsko-rosyjskie w kategoriach wiecznego antagonizmu. To jednak przekonanie ahistoryczne. W okresie wojny secesyjnej i powstania styczniowego stosunki Waszyngtonu i Petersburga były niemal sojuszem.
Ten „niemal sojusz” między odległymi geograficznie i cywilizacyjnie krajami rodził się długo. I prawie został udaremniony u zarania amerykańskiej państwowości. W trakcie wojny o niepodległość USA król Jerzy III zwrócił się do Katarzyny II o odpłatne wypożyczenie mu 20 tys. żołnierzy piechoty i tysiąca jazdy do pacyfikacji zbuntowanych kolonistów. Caryca wahała się, ale ostatecznie odmówiła, bo przewidywała, że niebawem sama będzie potrzebować tych żołnierzy przeciwko Turcji.
Przez kolejne dziesięciolecia stosunki amerykańsko-rosyjskie kształtowały m.in. konflikty między władzami „Rosyjskiej Ameryki”, czyli carskiej kolonii Alaska (chwilami tworzącej wypustki aż na terenie obecnej Kalifornii), a penetrującymi ten obszar kupcami ze Stanów. Przez moment pogorszył je spór o Hawaje, które w 1818 r. Rosja próbowała wziąć pod protektorat. Nieskutecznie – Amerykanie byli już obecni na wyspach, więc bez problemu powstrzymali jej zakusy. Ale kluczowe było to, że Aleksander I ostatecznie uchylił się od konfliktu, odmawiając prośbie hawajskiego króla Kamehamehy o objęcie jego państwa rosyjskim protektoratem.
Dlaczego car nie chciał konfrontacji ze Stanami? Tu dochodzimy do najważniejszego czynnika, kształtującego – mimo pewnych napięć – ówczesne relacje między Petersburgiem a Waszyngtonem. Była nim Wielka Brytania, którą Amerykanie mimo językowej i kulturowej bliskości traktowali wtedy jak główne zagrożenie – najpierw dla niepodległego bytu ich państwa (w 1814 r. Anglicy spalili Biały Dom), a potem dla jego mocarstwowych ambicji, sformułowanych w doktrynie Monroe, która przewidywała, że zachodnia półkula ma być wolna od ingerencji państw europejskich. W ówczesnych warunkach oznaczało to, że dominującą tam siłą mogą być tylko Stany Zjednoczone.
Jest jeszcze kilka innych elementów. Potęga Royal Navy blokowała aspiracje USA jako mocarstwa morskiego. Do tego Anglicy wcześnie stali się wrogiem niewolnictwa i zaczęli egzekwować zakaz transportu Afrykańczyków przez Atlantyk. Od zakończenia wojen napoleońskich do lat 90. XIX w. Wielka Brytania była również głównym przeciwnikiem geopolitycznym Rosji. Londyn nie tylko torpedował realizację głównego celu ideologiczno-strategicznego Petersburga, czyli zajęcia Konstantynopola, lecz także przez kilkadziesiąt lat prowadził z nim „wielką grę” – cichą wojnę o Azję Środkową. Anglicy konkurowali z Rosjanami w Chinach, a następnie zostali protektorami antyrosyjskiej Japonii. Jeszcze pod koniec lat 30. XIX w. Mikołaj I wspierał finansowo kanadyjskich secesjonistów walczących o odłączenie od Wielkiej Brytanii – mimo że było to sprzeczne z jego ideologią legitymizmu i monarchizmu.
Amerykańskie społeczeństwo stanęło w kwestii polskiej po stronie Rosji. Prasa za oceanem dezawuowała doniesienia o okrucieństwach wojsk carskich, wyśmiewając to jako brytyjsko-francuską propagandę
Amerykański demokratyzm intuicyjnie nie przepadał za rosyjskim despotyzmem. Zarazem USA i carów łączył interes geopolityczny. I to on najczęściej przeważał – jak w czasie wojny krymskiej. Ameryka była w niej formalnie neutralna, ale obawiała się zwycięstwa koalicji anglo-francuskiej, która oznaczała ryzyko podeptania doktryny Monroe. Francja i Wielka Brytania były wówczas monarchiami, co z perspektywy USA nadawało wyścigowi o dominację nad amerykańskim kontynentem ideologiczne zabarwienie.
Opinia publiczna za Atlantykiem po raz pierwszy przesunęła się wtedy wyraźnie na stronę Rosji. Kilkudziesięciu amerykańskich lekarzy i pielęgniarzy ochotników wsparło na Krymie armię rosyjską, a po samozatopieniu Floty Czarnomorskiej Petersburg zaczął zamawiać nowe okręty w stoczniach USA. Jednocześnie Waszyngton przeciwdziałał możliwości dołączenia Hiszpanii do antyrosyjskiej koalicji. Gdyby nie wojna secesyjna, reakcja Ameryki na powstanie styczniowe byłaby inna, a Milewski pewnie nie straciłby życia.
Mimo kulturowej i ideologicznej obcości wielu ludzi za Atlantykiem na moment uwierzyło, że z Rosją łączą ich wartości demokratyczne. Był to pierwszy w historii przejaw zjawiska, które w makroskali będzie można zaobserwować w czasie II wojny światowej: demokracji jest trudno sprzymierzyć się cynicznie z autorytaryzmem – w tym celu musi choćby na chwilę przestać uważać go za autorytaryzm.
Dajcie sobie spokój
Gdy Konfederacja ogłosiła niepodległość, oba główne mocarstwa Europy rozważały udzielenie jej pomocy, bo ich przemysł włókienniczy opierał się na południowej bawełnie. Ponadto cała sytuacja wydawała się im okazją dla wzmocnienia swojej pozycji na zachodniej półkuli. Ameryka Południowa była tradycyjnie terenem ścierania się wpływów USA i Wielkiej Brytanii. Z kolei Napoleon III wykorzystał rebelię, aby osadzić na tronie w Meksyku cesarza Maksymiliana i objąć ten kraj wpływami Paryża. Rosja pokrzyżowała szyki kształtującej się europejskiej koalicji, szybko opowiadając się za Unią.
Amerykanie wiedzieli, że po wybuchu powstania styczniowego koalicja anglo-francuska zajęła stanowisko propolskie (choć z naszej perspektywy jej wsparcie było niewystarczające). Przez kilka miesięcy możliwość zbrojnej interwencji przeciwko Rosji traktowano w świecie dyplomatycznym jako realistyczną – podobnie jak interwencję koalicji po stronie Południa. Wizja, w której Unia i państwo carów toczą wojnę ze wspólnymi wrogami, narzucała się sama.
Tym bardziej że ludzie, którzy pragnęli duchowo zaakceptować przymierze z Rosją jako coś więcej niż cyniczne porozumienie geostrategiczne, próbowali dopatrywać się analogii między wojną secesyjną a powstaniem styczniowym: oto prezydent Lincoln walczy z rebelią podobnie jak car Aleksander II. Wszystko jedno jaką i przeciw komu.
Jest też inna rzekoma zbieżność. Unia prowadziła batalię o likwidację niewolnictwa, zaś Rosja właśnie wyzwoliła chłopów pańszczyźnianych. A ci Polacy, nie dość, że rebelianci, to jeszcze szlachta. Gdyby nie ich walka, to dobry car dalej szedłby drogą reform. „Polskie próby wybicia się na niepodległość opóźniają tylko postęp Rosji i Polacy powinni wreszcie dać sobie z nimi spokój, bo «historia uczy nas, że nie ma zmartwychwstania dla raz umarłego narodu»” – pisał do Waszyngtonu amerykański chargé d'affaires w Petersburgu, poeta Bayard Taylor, dwa tygodnie po rozpoczęciu powstania.
Gdy Francja, Wielka Brytania i Austro-Węgry przygotowywały wspólne wystąpienie do Petersburga w obronie Polski, sekretarz stanu Wiliam Seward jednoznacznie odmówił złożenia pod nim podpisu. „Jesteśmy Rosji to winni” – pisał ambasador Cassius Clay. Tłumaczył swoje stanowisko tym, że gdy jeszcze niedawno Stanom groziła wojna z Wielką Brytanią, Rosja stanęła wtedy po stronie Unii; teraz, po wybuchu polskiego powstania, tej ostatniej grozi interwencja Anglii i Francji, więc Biały Dom ma obowiązek moralny (i interes) zrewanżować się Petersburgowi.
Także amerykańskie społeczeństwo stanęło w kwestii polskiej po stronie Rosji (inaczej niż w okresie powstania listopadowego, kiedy raczej kibicowało „rodakom Kościuszki i Pułaskiego”). Prasa za oceanem dość często dezawuowała doniesienia o okrucieństwach wojsk carskich, wyśmiewając to jako brytyjsko-francuską propagandę podobną do „fałszywych” informacji o zbrodniach Jankesów na Południu. Rolę odegrała tu też narastająca wśród białych anglosaskich protestantów wrogość wobec katolików (w tym m.in. ambasadora w Petersburgu Claya). Ale nie można zapominać o innych czynnikach: pieniądzach i agenturze.
Hrabia cenzuruje Marksa
Wieloletni rosyjski ambasador w Waszyngtonie Eduard von Stoeckl od dawna rozwijał siatkę wpływów w amerykańskiej prasie. Carska dyplomacja miała na tym polu świetne tradycje – niedoścignionym wzorem było poselstwo w Londynie, które w 1791 r. przekupiło większość angielskich gazet i w ostatniej chwili doprowadziło do wycofania się premiera Williama Pitta Młodszego z wojny z Rosją.
Największy atut wpadł w ręce Stoeckla tuż przed wojną krymską. Był to hrabia Adam Gurowski, niegdyś antycarski spiskowiec i belwederczyk, który z czasem poddał się carowi, a nawet doradzał mu w swoich pismach, jak najskuteczniej zrusyfikować Polaków. Gurowski żył przez kilka lat w Rosji, ale nie zrobił tam takiej kariery, na jaką liczył. Rozczarowany, wyjechał nielegalnie z kraju (listownie zapewniając Mikołaja I o swojej wierności) i pożeglował do Ameryki. Jak pisze Henryk Głębocki, na miejscu Gurowski szybko wszedł w elitarne kręgi dzięki listom polecającym od europejskich intelektualistów i powiązaniom z radykalnie lewicowym ruchem furierystów (mimo przejścia na stronę caratu zdołał zachować reputację rewolucjonisty). Został publicystą i szefem działu zagranicznego najważniejszej wówczas amerykańskiej gazety „New-York Daily Tribune”, kształtując jej prorosyjską narrację. W tej roli redagował i cenzurował artykuły czołowych europejskich korespondentów, m.in. Karola Marksa i Fryderyka Engelsa. Zręcznie przeciągał Amerykanów na stronę caratu, przekonując w gazetach i broszurach, że to siła społecznie postępowa. Wiarygodności dodała mu jeszcze działalność w środowiskach radykalnych abolicjonistów.
W okresie wojny secesyjnej Gurowski został pracownikiem Departamentu Stanu. Choć musiał odejść ze stanowiska po tym, jak otwartą krytyką prezydenta Lincolna zniechęcił do siebie sekretarza stanu Sewarda, to zachował wpływy polityczne.
Gurowski działał na zlecenie Rosji – sam zgłosił się do Stoeckla z propozycją, że zostanie agentem wpływu. Ambasador nie mógł się go nachwalić. I chętnie wynagradzał jego pracę. Zresztą polski hrabia brał pieniądze nie tylko od Stoeckla – zwracał się też bezpośrednio do Petersburga o większe sumy. I je dostawał.
Apogeum nieformalnego sojuszu caratu i Białego Domu było przebazowanie do amerykańskich portów rosyjskiej floty. Doszło do tego w momencie, w którym Petersburg poważnie obawiał się powtórki z wojny krymskiej – tym razem w obronie Polski. Gdyby Paryż i Londyn zdecydowały się na interwencję, okręty rosyjskie w Nowym Świecie przystąpiłyby do działań przeciwko flotom sprzymierzonych i Konfederacji.
Obecność rosyjskiej floty u wschodnich wybrzeży USA spotkała się z entuzjazmem mieszkańców. Wyprawiano bale, prezydent przyjmował rosyjskich oficerów w swoim domu, a na nowojorskim Broadwayu odbyła się specjalna parada. No i powieszono Milewskiego.
Zaczyna się psuć
Po wojnie secesyjnej Stoeckl odegrał główną rolę w negocjowaniu transakcji sprzedaży Alaski. Niezagospodarowana „rosyjska Ameryka” kusiła kupców i potencjalnych osadników z USA. Istniało więc zagrożenie, że z biegiem czasu stanie się źródłem napięć w stosunkach Waszyngtonu z Petersburgiem. Rosja pozbyła się więc potencjalnego problemu, inkasując przy tym sporą sumkę (nikt jeszcze wtedy nie przewidywał, że na Alasce zostaną odkryte złoto i ropa).
Od tamtej chwili relacje amerykańsko-rosyjskie powoli zaczynają się psuć. Główna przyczyna to stopniowe wygaszanie konfliktu między Stanami Zjednoczonymi i Wielką Brytanią. Nowy prezydent USA, generał Ulysses Grant, jest zwolennikiem pojednania z Brytyjczykami. Nie spodoba się to nowemu carskiemu ambasadorowi Konstantynowi Katakaziemu, który inspiruje kampanię prasową przeciwko Departamentowi Stanu. Tym razem wszystko wychodzi na jaw i Amerykanie żądają odwołania dyplomaty. W odpowiedzi rosyjski resort spraw zagranicznych po raz pierwszy w historii wyraża publicznie cierpkie słowa pod adresem USA.
Gdy Stany Zjednoczone będą już pewne statusu mocarstwa, zarówno ich obawy, jak i kompleksy wobec Anglików zanikną. Amerykanie będą coraz bardziej doceniać anglosaską wspólnotę cywilizacyjną. Antysemicka polityka caratu będzie ich z kolei odrzucać. I wojna, i bolszewizm już na dobre zdeterminują stosunki Waszyngtonu i Moskwy.
Kiedy kilka pokoleń później administracja Obamy ogłosi „reset” w relacjach z Rosją, putinowska machina nagle przypomni sobie dawne czasy. W 2011 r. w Państwowym Archiwum Federacji Rosyjskiej w Moskwie otwarto wystawę „Car i Prezydent: Aleksander II i Abraham Lincoln – Wyzwoliciel i Oswobodziciel” („car oswobodziciel” to tradycyjny przydomek, jakim rosyjscy chłopi określali Aleksandra w związku ze zniesieniem pańszczyzny). Ówczesny ambasador USA w Moskwie John Beyrle stwierdził w kontekście wystawy: „często błędnie sądzimy, że duch ideologicznej konfrontacji między Rosją a Ameryką jest charakterystyczny dla naszych relacji. Ale to nieprawda”. W Moskwie powstał wtedy także pomnik Aleksandra II i Abrahama Lincolna. W rzeczywistości przywódcy nigdy się nie zetknęli, choć pisali do siebie w niezwykle przyjacielskim tonie. ©Ⓟ