– A ty to niby kto? – warknął.
Warknął, a może tylko mruknął? Syknął? Zapytał? Tak to już jest z naszym premierem kochanym, że każdemu wydaje się co innego, kiedy go słyszy. Kiedyś poetki, poeci i osoby poecie napiszą o tej jego wielkiej umiejętności kreślenia naraz wielu obrazów tymi słowami, wielkimi i trafnymi, nawiasem mówiąc.
Ukłoniłem się nisko i z widocznym, jak mniemam, wdziękiem.
– Wróbel, szanowny panie. Przychodzę z prezentem świątecznym od internetowych braci i sióstr oraz ze świąteczną poradą.
– Porady mam gdzieś, a prezenty zostawiamy w biurze podawczym. Do widzenia – i szybkim ruchem sięgnął po dzwonek (chcecie wiedzieć, jaki dzwonek? to powiem: taki staromodny, z drewnianym uchwytem i wyrzeźbionymi ośmioma gwiazdkami, no, cudo).
Musiałem szybko zareagować i tak właśnie zrobiłem: – Ten dzwonek to przecież od nas, od RBLiP znaczy. Z zeszłego roku.
Ręka z dzwonkiem jakby się wstrzymała, to już wprost do niej dodałem: – Rozliczenia Bez Litości i Pośpiechu. My od Romana.
Czy po obliczu, Tym obliczu, przemknął cień rozbawienia? W każdym razie jakiś cień przemknął, bo jego podmiot świetlny ni to warknął, ni to westchnął: – Dawaj.
No to dałem.
Zręcznymi ruchami rozpakował – jakże zmyślnie pani Bożenka oraz pani Monika, czyli #kosanapis i „#tupolewa, łatwiutko tak spakowały, że jeden ruch Tej ręki wystarczył. I przed oczami premiera stała nie najmniejsza wcale gilotynka.
– A w małym pudełku znajdzie pan figurki pewnych figur publicznych do kompletu. Będzie świetna zabawa na święta.
Teraz już byłem pewny. Uśmiechnął się. I wciąż uśmiechnięty zawołał sekretarza, a gdy ten wkroczył, sapiąc jak kowalski miech, wskazał na mnie: – Osiem gwiazdek go.
Zatem znowu potrzebna była moja szybka reakcja: – Panie premierze kochany, trzeba napisać list do Świętego Mikołaja! Niby nic, ale pewna Beata zlekceważyła pisanie listu i jej syn został księdzem, pewien Mateusz nie znalazł czasu na jego pisanie i został przysypany kopertami, a pewna Kamala napisała do Osoby Miko, a nie do świętego, i sam pan widział, jak potem płakała.
Premier przez chwilę pomyślał. Wskazał asystentowi drzwi. Potem warknął (poprosił?): – Notuj.
Wyjąłem uprzednio przygotowany pergamin oraz pióro z grawerunkiem „Lucyfer Obywatelski”, żarcik taki.
– Panie Święty Mikołaju... – zaczął.
Zaapelowałem o refleksję, bo jednak piszemy do cudzoziemca. Zmieniliśmy na „Wielce czcigodny i szanowny drogi Święty Mikołaju, uśmiechnięty przyjacielu takiej właśnie Polski”. No, lepiej.
„Wielce czcigodny i szanowny drogi Święty Mikołaju, uśmiechnięty przyjacielu takiej właśnie Polski. Zwracam się do Ciebie, przede wszystkim z wyrazami podziwu i szacunku, a poniżej oto są prośby od całego naszego narodu...”.
– Może jednak społeczeństwa? – warknął vel zapytał analitycznie premier.
Narodu. Jasne, że narodu.
„...który nigdy Cię nie zawiódł i kocha Cię bezgranicznie, ale też na granicy broniąc ziemi tak Ci bliskiej.
Otóż, po pierwsze, aby ludziom żyło się lepiej, wszystkim. Wszystkim minus osoby wymienione w załączniku I do tego pisma.
Po drugie, aby Centralny Port Komunikacyjny został, ale i nie został zbudowany. Bo tak na logikę – jak już go zbudujemy, to stracimy nad jego budowaniem kontrolę, oraz, no, niestety, finansowanie zewnętrzne, bo ono przysługuje na tworzenie, ale nie na działanie.
Po trzecie, aby liczni źli ludzie (por. załącznik II) znajdowali się cyklicznie za kratami, lecz by potem odzyskiwali wolność, bo męczenników to ja...”.
– Panie premierze, napisałbym raczej: „my”.
Fuknął. Aliści nic to, zgoda.
„...to my nie potrzebujemy, tylko potrzebujemy gnębionych. W tym szczególnie apelujemy, byś powstrzymał pewnego prezesa pewnego PiS przed palnięciem w mordę...”.
Premier zawahał się. Nie na długo. Było nie było, to lider, a nie jakaś ciamciaramcia.
„...palnięciem w twarz jołopów, którzy robią burdy podczas składania wieńców, co to sam wiesz, o co chodzi. Bo naród by tego pewnego prezesa pokochał za takie obicie im gęby; niech on się tylko szarpie z nimi.
Po czwarte, żeby opozycja dalej sobie była, jaka jest, bo, prawdę mówiąc, gdyby wyjechała, to kim bym straszył i tumanił? Wielce szanowny Mikołaju Mikołajewiczu, my, Polaki, Polsi i Polacy, chcemy żyć w kraju demokratycznym. Czyli żebyśmy zawsze byli u władzy, a nasi przeciwnicy iżby zagryzali wargi w bezsilnym, jałowym, żałosnym i oporowym dziadostwie, najlepiej takim durnym, pozbawionym klasy, no i żeby czuli się nikomu niepotrzebni, no, może poza mną i innymi użytkownikami mediów społecznościowych. I żeby się bali. Każdej godziny, każdego tygodnia, każdego roku...”.
Przywódca rozmarzył się, a ja postanowiłem wykorzystać chwilę, by upewnić się, co do tego „Mikołaja Mikołajewicza”. Premier ledwo musnął mnie wzrokiem: – Nie główkuj. Pisz.
„Po piąte, by naszemu kandydatowi na prezydenta raz rosło, a raz spadało poparcie i żeby dzielnie znosił moje drwiny, ale tak nie za bardzo dzielnie. No, i żeby od czasu do czasu jakiś, powiedzmy, Mentzen, czy, powiedzmy, jakaś Hołownia, to był nawet pierwszy w sondażach, ale by, jednak, na koniec ledwo, ledwo wygrał nasz, bo go poprę mocno w końcówce. I przy tej okazji wyrażam nadzieję, że poprzecie, drogi i nieoceniony święty, żeby ten PiS to jeszcze ze trzy razy zmienił kandydata na prezydenta, a na ostatek postawił na zastępczynię kierownika sklepu z elektrycznymi skuterami; jej dane znajdziesz w załączniku III”.
Do gabinetu wniknęła głowa asystenta. Powiedziała z szacunkiem: – Panie premierze, za dziesięć minut gra Napoli z Fiorentiną.
Premier machnął ręką tak zgrabnie, że i na niego, i na mnie.
– Dopisz jeszcze rozmaite wyrazy szacunku i koniec – warknął.
– To nic o sędziach nie będzie? – zapytałem zadziwiony.
„I po szóste, żeby sędziowie byli zadowoleni z tego, co mają, a jakby mieli inaczej, to też. A ich minister odwrotnie, żeby właśnie był niezadowolony z tego, co jest czy też będzie. I po siódme, żeby zima była łagodna, bo, wiesz, ta granica cholerna...”.
Uwijałem się szybko, a premier szybko wstał, i ja szybko wstałem, po podpis podbiegłem, szybko i profesjonalnie złożony. Ukłoniłem się uprzejmie, dwa razy, bo raz za premiera, i zacząłem wycofywać elegancko do wyjścia.
– Załączniki doślemy ci jutro. I pamiętaj – warknął, ale tak świątecznie. – Gdybyś coś z tego, co my tutaj, wyszło na zewnątrz...
Zbliżył się do gilotynki. Za sznurek pociągnął. Trzask!
– To wiesz, co tu twojego włożę?
– Palec? – szepnąłem przerażony.
Kąciki ust mu się uniosły, chyba w uśmiechu:
– Też. ©Ⓟ