Podczas zaborów wielu Polaków rozjechało się po świecie w poszukiwaniu lepszego życia, ale też z nadzieją na zrobienie kariery zawodowej, na którą u siebie nie mieli szans. Po odzyskaniu niepodległości ich doświadczenie pomogło odbudować kraj.

Czytając dzienniki i prasę z pierwszych miesięcy po 11 listopada 1918 r., trudno pozbyć się wrażenia dominującego wówczas chaosu. 15 grudnia na łamach wydawanego w Krakowie tygodnika „Na Posterunku” w jednym z artykułów napisano: „Szaleje walka w Polsce. Z chwilą ustąpienia zaborców z kraju, rzucili się Polacy na siebie wzajemnie. Najwstrętniejsze orgie oszczerstw afiszowych, gazeciarskich i wiecowych święcą piekielne triumfy. Zamiast radości – nienawiść szerzy się w kraju. Stoimy u wrót wojny domowej”. Sytuacja niewiele lepiej wyglądała w opisie mieszkającego w Warszawie Mariana Kurmana. Pisał on m.in., że „wybuchnął cały szereg nowych strajków i żądań podniesienia pensji i dodatków drożyźnianych – zarówno ze strony robotników, jak i rzemieślników, a nawet urzędników i służby folwarcznej”. Wydawanie takich zapomóg według jego relacji miało spotykać się z licznymi zarzutami – choć nie wiadomo, od kogo konkretnie – demoralizowania i rozleniwiania „ludu roboczego”.

Wsparcie otrzymywali także przedstawiciele inteligencji, np. lekarze. 23 listopada „Kurjer Warszawski” donosił, że specjalny komitet powołany przez Ministerstwo Zdrowia zadecydował o rozdzieleniu w formie zapomogi pomiędzy 30 lekarzy reemigrantów kwoty 12 tys. marek.

Z czasem powracających i chcących wziąć udział w odbudowie kraju przybywało. Wśród nich znaleźli się Ludwik oraz Hanna Hirszfeldowie, małżeństwo lekarzy, którzy studia i dotychczasową karierę zawodową spędzili – co typowe – na zachodzie Europy oraz – to już było mniej oczywiste – na Bałkanach. Do Polski przyjechali jesienią 1919 r., po 15 latach nieobecności. Ludwik opowiadał, że gdy wyszedł z dworca w Warszawie na ulicę, chciał uściskać każdego przechodnia. Później tak skomentował decyzję o powrocie: „W ojczyźnie ma się i przeszłość, i przyszłość, na obczyźnie tylko teraźniejszość. Wiek młody, bujny i zdobywczy, pragnie przede wszystkim być, wiek dojrzały pragnie być ogniwem pomiędzy tym, co było, i tym, co będzie”.

Fundamenty

„Wzrosłem w tradycji polskiej walki podziemnej, w której rodzina mojego ojca, szczególnie mój stryj, brała czynny udział” – pisał Hirszfeld w pierwszym zdaniu swoich wspomnień zatytułowanych „Krótka historia jednego życia”. Wielu z pokolenia Ludwika, urodzonego w Warszawie 5 sierpnia 1884 r., dokładnie w 20. rocznicę egzekucji Romualda Traugutta, pójdzie drogą konspiracji. Będą wśród nich Bolesław Wieniawa-Długoszowski (starszy o trzy lata), Walery Sławek (starszy o pięć lat) oraz Felicjan Sławoj-Składkowski (młodszy o rok). Na początku XX w. zwiążą się z Polską Partią Socjalistyczną albo ze Związkiem Strzeleckim i poprzez nie trafią do Legionów Polskich, a później na salony polityczne.

Hirszfeld wybierze inaczej. Mając 18 lat, od razu po skończeniu gimnazjum w Łodzi wyjeżdża do Niemiec, aby tam studiować medycynę. Hanna, również rocznik 1884, opuściła Łódź dwa lata wcześniej. Pierwsze nauki pobierała na prestiżowych wydziałach medycznych w Montpellier i Paryżu. W 1905 r. przeniosła się do Berlina. Tam wzięli ślub.

Od tego momentu wspierali się i dopingowali w rozwoju naukowym, choć wydaje się, że to Hanna wkładała więcej wysiłku w karierę męża. On sam napisze: „Przez krótki czas wałęsałem się po wykładach, aż wreszcie – zastawiwszy zegarek dla opłacenia pracowni – zapisałem się do profesora Fickera. Miałem wówczas 21 lat, byłem już żonaty i żona moja umożliwiła mi, dając lekcje w Berlinie, pokrycie wydatków na zwierzęta doświadczalne”.

Ale pomimo problemów finansowych robili to, co ich interesowało, w świecie, który zdawał się uporządkowany. Polski nie było, ale były obrazy takie jak ten zanotowany przez Ludwika: „Wije się Neckar [jeden z dopływów Renu – SP] niebieską wstęgą między wzgórzami. Piękna jest dolina Neckaru. (…) Ciągnie się z jednej strony Philosopenweg, a z drugiej ruiny zamku i Kohlhof. Droga filozofów: spotyka się profesora, jak kroczy w zamyśleniu, spogląda czasami na ciche fale Neckaru ginące w dali, i spływa nań ukojenie. Myśl odrywa się od rzeczywistości i błądzi w przestworzach”.

Hirszfeldowie nie błądzili myślami. Dążyli do jak najszybszego rozwoju swoich karier zawodowych. Chcieli mieć wpływ na naukę. To pozostanie ich obsesją na długie lata. Ludwik w 1907 r. w Berlinie został z wyróżnieniem doktorem nauk medycznych, a siedem lat później w Zurychu zrobił habilitację. Obie jego prace skupione były wokół zagadnień związanych z krwią. To one, wraz z badaniami, które prowadził z Emilem von Dungernem, zapewnią mu uznanie. W latach 1907–1911 stworzą razem podstawy nauki o grupach krwi. To Hirszfeld oznaczy je 0, A, B, AB, to on opracuje zasady przetaczania krwi, to on odkryje przyczyny konfliktu serologicznego. Poza tym pracował w Instytucie Badań Raka w Heidelbergu oraz w zuryskim Zakładzie Higieny. Hanna, która zawodowo związała się z Kliniką Pediatryczną w Heidelbergu oraz Kliniką Dziecięcą w Zurychu, doktorat zrobi rok po mężu (drugi obroni w czasie wojny w Neapolu). Wszystko toczyło się zgodnie z planem. Do czasu.

Polacy nie płacą

Docierały do nich wieści o wojnach, ale te toczyły się daleko, na obrzeżach świata. Nie dopuszczali myśli, „by solidna Europa, poważni przedstawiciele religii, nauki i ustalonego porządku mieli się nagle wziąć jak ulicznicy za łby, skakać poprzez rowy, strzelać do siebie i popełniać tysiące niezrozumiałych okrucieństw, które się czyni, gdy krew mózg zalewa”, jak napisze Hirszfeld blisko trzy dekady później, gdy świat będzie się dźwigał z drugiej, jeszcze straszniejszej wojny światowej.

Konflikt zbrojny, rozpoczęty latem 1914 r., szybko zaczął zmieniać znaną im rzeczywistość. Początkowo Hirszfeldowie obserwowali to z daleka. Czytali w gazetach, oglądali kroniki w kinie. Ponownie to Hanna okazała się bardziej aktywna. W klinice, w której pracowała, przez ponad pół roku szkoliła kadry pielęgniarek idących do Legionów Polskich. Pierwsze myśli, że powinni zrobić coś więcej, pojawiły się wraz z „hukiem armat, który z Wogezów dochodził do Zurychu”. Przełom nastąpił, gdy dotarły do nich informacje o epidemii duru plamistego w Serbii.

„Pisano, że tysiące giną, że epidemie niszczą wsie i miasta, że brak jest lekarzy, pielęgniarek, że misje z całego świata biegną na pomoc, ale są bezsilne wobec pożogi” – notował Ludwik. I dalej: „Kilku lekarzy ze Szwajcarii wyjechało, między innymi mój szwagier, doktor Klocman, lecz w kilka dni po wyjeździe przychodziły wiadomości o ich chorobie lub śmierci. I wówczas poczułem ów zew krwi, ową pobudkę bojową, której nigdy nie umiałem się przeciwstawiać”.

Znajomy okulista miał go pożegnać słowami: „Jeśli pan chce popełnić samobójstwo, po co jechać tak daleko. Przecież jest to walka beznadziejna”. Ludwik ruszył sam, Hanna dołączyła do niego kilka miesięcy później. Gdy dotarł do celu, w tamtejszym Ministerstwie Spraw Wojskowych poprosił o przydział do miejsca największego nasilenia epidemii. Tak trafił do miasteczka Valjevo.

„Udaję się do szpitala zakaźnego, położonego na wzgórzu za miastem, otrzymuję jeden pokój i wąski korytarzyk oraz małą skrzynkę, którą szumnie nazwano pracownią bakteriologiczną. Składa się ona z małej cieplarki na kilka probówek, z pięćdziesięciu probówek i małej ilości odczynników. I z taką bronią mam zaatakować jedną z największych epidemii duru plamistego” – pisał po latach.

Sytuacja była dramatyczna. Przepełniony szpital, chorzy uciekający z niego w poszukiwaniu żywności, ciała zmarłych układane na stosach. Ale Hirszfeld krok po kroku wpływał na rzeczywistość. Wymógł dezynfekcję wszystkich domów, badał źródła epidemii, chcąc zwalczyć jej ogniska, organizował wykłady o durze, pragnąc w ten sposób zwiększyć wiedzę lokalnego personelu (edukowanie innych będzie jedną z jego pasji). Sam odkrył dwa nieznane wcześniej drobnoustroje paratyfusów, czyli dur rzekomy A oraz dur rzekomy C, który nazwano Salmonella hirschfeldii. Wszystko to pomagało w walce z chorobą, która z czasem zaczęła słabnąć.

Poświęcenie Ludwika zostało w Serbii zapamiętane. W 2018 r. pojawił się na znaczku pocztowym. Szczególną formę wdzięczności okazuje właściciel restauracji w Valjevie. W jego lokalu, w dowód uznania dla polskiego lekarza, każdy Polak je za darmo.

Doktory jadą!

Hirszfeldowie wrócili do Szwajcarii. Niedługo później rząd serbski, który w wyniku niepowodzeń wojennych musiał udać się na emigrację, zaprosił ich ponownie do współpracy. Zaoferowano im prowadzenie centralnej pracowni bakteriologicznej, rzecz jasna ściśle współpracującej z wojskiem. Nie zastanawiali się długo. Ruszyli do Salonik, gdzie stacjonowało dowództwo serbskiej armii. Ten okres w karierze małżonków był niezwykle ważny. W ciągu kilku miesięcy stoczyli walkę z epidemią malarii oraz zajęli się oznaczaniem grup krwi żołnierzy stworzonej przez ententę wieloetnicznej Armii Wschodu. Doświadczenia te, w połączeniu z tymi z okresu serbskiego czy jeszcze wcześniejszymi, gdy pracowali w niemieckich i szwajcarskich instytutach i klinikach, już niebawem miały zaowocować w ich własnym kraju.

Odrodzona Polska wymagała olbrzymich nakładów sił i środków w niemal każdej sferze życia. Od przemysłu, przez rolnictwo, edukację, ujednolicenie prawa, do medycyny. Tereny znajdujące się pod zaborami, zwłaszcza rosyjskim i austriackim, były poważnie zaniedbane. Władze w Petersburgu czy w Wiedniu nie dbały o poziom życia Polaków. Przykładem tego jest wojna, którą z carskimi urzędnikami stoczył kilkadziesiąt lat wcześniej prezydent Sokrates Starynkiewicz, który chciał skanalizować Warszawę. Nie chciano przyznać jej do tego prawa, skoro kanałów nie miała reszta kraju – ta bliższa stolicy imperium.

Pół wieku później nie było wiele lepiej. Kłopot stanowiła również słabo rozwinięta sieć przychodni i szpitali, naruszona jeszcze przez działania wojenne. Dodatkowo ludzie, szczególnie w małych miastach i na wsiach, nie mieli zaufania do lekarzy. Bardziej wierzyli znachorom. Celnie oddaje ten problem scena z „Nocy i dni” i słynny tekst: „Ludzie, uciekajta! Doktory jadą do szpitala zabierać! Chowajta się!”.

Skomplikowana rzeczywistość wymagała, aby z jednej strony podejmować natychmiastowe działania mające wytępić ogniska chorób, poprawić stan zdrowia Polaków, a z drugiej – rozpocząć budowanie systemu, który raz puszczony w ruch będzie skutecznie funkcjonował. Do obu tych zadań trudno było o lepszych kandydatów od Ludwika i Hanny Hirszfeldów. Przez ostatnie dwie dekady poznali zarówno uporządkowane laboratoria, jak i całe rejony ogarnięte jednocześnie wojną i śmiertelnymi chorobami. A przecież wojna w Polsce wcale się nie skończyła.

Fundamenty po raz drugi

Hanna znów wzięła na siebie utrzymanie domu (przy szalejącej inflacji oszczędności zgromadzone za granicą wystarczyły zaledwie na zakup niewielkiego mieszkania w Warszawie). Szybko znalazła pracę w szkole, a później w Ubezpieczalni Społecznej. Prowadziła również prywatną praktykę lekarską. W 1921 r. została wolontariuszką w Klinice Chorób Dziecięcych Uniwersytetu Warszawskiego. Gdy ponad 10 lat później została tam ordynatorką, nie zdecydowała się na przejście na etat.

Ludwik bardzo szybko związał się zaś z Państwowym Centralnym Zakładem Epidemiologicznym (PCZE), którym kierował Ludwik Rajchman – bakteriolog i działacz społeczny mający wieloletnie doświadczenie w pracy na Zachodzie. Miał przy tym nieskończone pokłady energii i pomysłów. Hirszfeld pisał, że wrócił do kraju od razu po odzyskaniu niepodległości i objął „całokształt higieny w Ministerstwie Zdrowia. Gdy wojska niemieckie wycofywały się, udał się na front i wspólnie z młodym lekarzem powiatowym, doktorem Czesławem Wroczyńskim (...) mimo niebezpieczeństwa zakupił od Niemców kilka pracowni wojskowych i przywiózł je do Warszawy. Następnie zakupił dla ministerstwa będące w budowie sanatorium dla umysłowo chorych i opracował plany jego adaptacji na zakład epidemiologiczny”.

Szybko się dogadali. Hirszfeld miał zostać szefem Zakładu Badania Surowic, ale coraz bardziej imponujący zakres obowiązków Rajchmana, który w 1920 r. rozpoczął prace nad powołaniem Komisji Epidemiologicznej Ligi Narodów, sprawił, że to Hirszfeld został faktycznym dyrektorem całego PCZE, z czasem przemianowanego na Państwowy Zakład Higieny. Zaczął kompletować zespół, dokształcał ludzi, szukał rozwiązań najbardziej palących problemów. Było wśród nich lokalizowanie ognisk potencjalnych epidemii – coś, czego nauczył się w Serbii. W tym celu w różnych rejonach kraju poddawano badaniom setki, a nawet tysiące ludzi. Podobnie jak kilka lat wcześniej, działania te zaczęły przynosić pożądane efekty.

Pozycja i sława Hirszfelda, którego rozsławiły przede wszystkim jego badania nad grupami krwi, rosły. W II Rzeczypospolitej był tym, kim w naszych czasach stał się Zbigniew Religa – nie tylko lekarzem, lecz także osobą publiczną, niemalże gwiazdą. Dowodem tego był jego udział jako eksperta w procesie Rity Gorgonowej, najgłośniejszym procesie XX-lecia międzywojennego. To jego analizy prawdopodobnie uratowały oskarżoną przed karą śmierci.

Nie zabiegał o tę popularność. Był skupiony na nauce. Prowadził zajęcia na kilku uczelniach wyższych, stale rozwijał PZH. Po latach pisał, że „najważniejszym zadaniem kierownika jest stworzenie klimatu. (...) Należy dążyć do tego, by większość współpracowników miała swoje zainteresowania i swój temat i ażeby każdemu się zdawało, że przez temat ten przechodzi oś świata. Dobrze funkcjonujący zakład naukowy przypomina trochę dom maniaków. Źródłem odwagi żołnierza jest świadomość, że nosi w tornistrze buławę marszałkowską. I tak samo może być z młodym adeptem nauki: ma prawo przeceniać znaczenie swojej pracy i swych spostrzeżeń. Zakres idei jednego człowieka jest wąski, trzeba nie tylko dawać gotowe tematy, ale umieć sprawić, by samorzutnie powstawały w głowach młodych”.

Do zasady tej stosował się do końca. Gdy po II wojnie światowej wrócił do pracy, nie zajmował się już rewolucyjnymi badaniami. Okupacja, pobyt w warszawskim getcie oraz konieczność ukrywania się oderwały go od najnowszych odkryć. Rozumiał, że nie nadrobi już straconych lat. Ale nie porzucił opieki nad młodymi badaczami. Tak jak w 1915 r., gdy poczuł potrzebę jechania do Serbii, jak w 1919 r., gdy zdecydował się wracać do Polski, porzucając swoje uporządkowane życie w Szwajcarii, aby odbudowywać Polskę – twór równie wymarzony, co wówczas jeszcze niepewny. ©Ⓟ

Skomplikowana rzeczywistość wymagała, aby z jednej strony podejmować natychmiastowe działania mające wytępić ogniska chorób, poprawić stan zdrowia Polaków, a z drugiej – rozpocząć budowanie systemu, który raz puszczony w ruch będzie skutecznie funkcjonował. Do obu tych zadań trudno było o kandydatów lepszych od Ludwika i Hanny Hirszfeldów