„Droga Elizo! Tu Bernie Sanders. Potrzebujemy Cię” – tak brzmiało pierwsze zdanie w jednym z e-maili, gdy rano zajrzałam do swojej skrzynki. W dalszej części listu senator z Vermontu pisał, że tegoroczne głosowanie prezydenckie jest bezprecedensowe, gdyż jeśli Trump wygra, to z hukiem rozleci się nie tylko amerykańska demokracja, lecz także świat. Dlatego, zachęcał Sanders, muszę jak najszybciej dopisać się do listy wyborców i wesprzeć kandydatkę demokratów.
Takich wyborczych agitek, przesyłanych e-mailami oraz SMS-ami, od tygodni dostaję nieprzebraną ilość. Dobrze, że mam więcej spokoju, jeśli chodzi o tradycyjną pocztę. Skrzynkę na listy zapychają mi materiały dotyczące lokalnych spraw, bo kandydaci na prezydenta nie nękają broszurami wyborców z Kolorado. Mieszkam w stanie, który nie jest wahającym się. Znajomy z Pensylwanii, która w tych wyborach może się stać areną największego politycznego starcia (w tym o głosy Amerykanów polskiego pochodzenia), mówił, że „wyborczą makulaturę” codziennie ze skrzynki wybiera pełnymi garściami.
Jestem zarejestrowana jako wyborca od lat, datki na wybranych kandydatów dawno wpłaciłam, a oddam głos korespondencyjnie. Kolorado jest jednym z ośmiu stanów, które wszystkim uprawnionym automatycznie rozsyłają pocztą karty wyborcze. E-mail od Sandersa przeczytałam, a nie skasowałam go od razu tylko dlatego, że z tytułu biło ponure ostrzeżenie: „To nie są zwykłe wybory”.
Brak zaufania
Ani mnie, ani, podejrzewam, nikogo, kto mieszka w USA lub interesuje się tutejszą polityką, nie trzeba o tym przekonywać. Ale nie zgadzam się z Sandersem w jednym: że to Trump i jego wyborcza platforma czynią z nich takie smutne i zarazem ponure odstępstwo od reguły.
Nie ma wątpliwości, że wejście miliardera do polityki rozpoczęło w historii USA nowy i zarazem osobliwy rozdział, w którym znany porządek został mocno zaburzony. Wraz z nim pojawiły się systemowa dezinformacja, teorie spiskowe i kult jednostki; doszło również do trumpizacji ruchu konserwatywnego, co oznacza, że ton zaczęły w nim nadawać skrajna prawica i nacjonaliści. Poczucie chaosu wzmaga to, że polityczna walka już doprowadziła do pierwszej w historii amerykańskiej państwowości próby zamachu na parlament, którą był szturm na Kapitol 6 stycznia 2021 r. Głęboko zakorzenione podziały społeczne – a zdaniem części historyków są one dziś głębsze niż w przededniu wojny secesyjnej – są napędzane właśnie polityczną retoryką i wojnami kulturowymi. Trump jest też pierwszym eksprezydentem formalnie skazanym za przestępstwa.
To wszystko prawda, ale Ameryka, choć młoda jako państwo, doświadczyła naprawdę wiele. Wykluczanie, przemoc wobec wybranych grup i język nienawiści przez setki lat były tu na porządku dziennym. Podobnie jak mieszanie wyborów z apokaliptycznymi wizjami końca świata oraz walki o wydarcie kraju z rąk szatana. To tu dochodziło do politycznych morderstw, to tu ujawniano gigantyczne skandale, w które zamieszani byli najważniejsi politycy. A na to nakłada się łatwość wiary w spiskowe teorie. Ta podatność jest tak amerykańska jak apple pie i towarzyszy „narodowi wybrańców” od pierwszych chwili istnienia. To ona, w dodatku przewrotnie, pomogła Thomasowi Jeffersonowi zdobyć prezydenturę. Gdy przeciwnicy przekonywali, że jest on agentem francuskich iluminatów, jego zwolennicy stworzyli kontrteorię, w myśl której wrogimi agentami są w istocie osoby należące do grupy oskarżającej Jeffersona. I dzięki temu wprowadził się on do właśnie wybudowanego Białego Domu w 1800 r.
Nienormalne i bezprecedensowe w tegorocznych wyborach jest co innego: to, jak ogromna rzesza Amerykanów w nie nie wierzy oraz z góry zakłada, że nie będą uczciwe. Z badań Gallupa z końca września wynika, że to już co piąty wyborca. Dla porównania w 2004 r. był to co 20. wyborca. To sygnalizuje obecność dwóch innych zjawisk w amerykańskim społeczeństwie. Po pierwsze, że ma ono rekordowo niskie zaufanie do rządu i demokratycznych instytucji. I po drugie, dużo ważniejsze, że Amerykanie przestali ufać sobie nawzajem.
Gdzie ta przyzwoitość?
Ze wszystkich instytucji publicznego życia wybory zawsze są najbliżej obywatela. Nie rozróżniając, czy jest mieszkańcem metropolii, czy prowincji, jednakowo go angażują, polegając na jego dobrej woli i zaufaniu do procesu wyborczego. Przy czym zaufanie wydaje się w lokalnej społeczności rzeczą naturalną. Urzędnicy i wolontariusze nadzorujący głosowanie oraz zasiadający w wyborczych komisjach to przecież sąsiedzi, krewni, znajomi ze szkoły czy przychodni lekarskiej. Jeśli pojawiały się podejrzenia o oszustwo, kierowano je wobec konkretnych osób, lecz nie zarzucano ustrojowi promowania systemowego kłamstwa.
Wysoki poziom zaufania do urzędników nadzorujących głosowanie notowano przede wszystkim w mniejszych miejscowościach. Zaś myśl, że osoby, które spotykamy na spacerach, tylko czekają, by manipulować kartami wyborczymi, nikomu nie spędzała snu z powiek. Dziś w tych miejscowościach najbardziej widać erozję społecznego zaufania. Tam też rozgrywają się największe bitwy o „integralność i bezpieczeństwo” wyborów – hasło, które w ostatnich latach stały się częścią codziennego leksykonu każdego Amerykanina.
Zacznę od przykładu z własnego podwórka: z Kolorado. W sierpniu, po trzyletnim procesie, sąd skazał na dziewięć lat więzienia Tinę Peters, urzędniczkę wyborczą z miasta Grand Junction w zachodniej części stanu. Peters była filarem lokalnego ruchu „Stop the Steal” (Powstrzymać kradzież; ruch przyciąga osoby wierzące w teorię, że wybory w 2020 r. wygrał Trump) i od 2020 do 2023 r., popadając w coraz większą obsesję na punkcie rzekomych fałszerstw dokonywanych przez ludzi oraz maszyny, podważała wiarygodność każdych – podkreślam: każdych – odbywających się w jej hrabstwie wyborów. Skazano ją za matactwo przeciwko lokalnej społeczności i kradzież danych wyborców oraz ich upublicznienie na prawicowych platformach społecznościowych (ale też na rosyjskim Telegramie). Naprawa szkód, jakie wyrządziła, kosztowała władze jej niewielkiego hrabstwa 1,5 mln dol.
Po wyborach w 2022 r. (do władz lokalnych oraz uzupełniających do Kongresu) grupa urzędników z jednej z komisji wyborczej w 5-tysięcznym Bisbee, stolicy hrabstwa Cochise w Arizonie, odmówiła uznania wyników głosowania, bo trumpistka Kari Lake, kandydatka na gubernatorkę, przegrała z demokratką Katie Hobbs. W stanie Georgia w ciągu ostatnich czterech lat do sądów trafiły dziesiątki spraw w związku z incydentami powiązanymi z wyborami: od akcji zakłócania porządku publicznego w czasie wyborczych spotkań, przez wysyłanie gróźb do urzędników, po odmowy uznania wyników głosowań.
Gorzko i zarazem przejmująco brzmią słowa Jedediaha Britton-Purdy'ego, profesora prawa na Uniwersytecie Duke'a w Północnej Karolinie, który w styczniowym eseju dla magazynu „The Atlantic” napisał: „Skala wzajemnej nieufności w narodzie jest dziś tak wielka i wszechobecna, że wydaje się rzeczą niemal naturalną, choć nic naturalnego w niej nie ma. To zjawisko pojawiło się dopiero za mojego życia; wciąż narasta i wzmaga zagrożenie, że rządy demokracji przestaną być możliwe”. Dziewięć miesięcy później na łamach tego samego pisma i też pisząc o tragicznych skutkach erozji zaufania społecznego, były doradca republikańskich prezydentów Peter Wehner napisał: „Przed Trumpem żadne wybory, bez względu na ich wynik, nie skłaniały mnie do kwestionowania fundamentalnej przyzwoitości Ameryki”.
Ameryka ma już za sobą bratobójczą wojnę, a choć jest ona największą tragedią oraz wstydem w dziejach kraju, to wybuchła ze słusznego powodu: walki o wolność oraz ludzkie prawa, których zinstytucjonalizowane niewolnictwo odmawiało kolorowym mieszkańcom USA. Jeśli po listopadowych wyborach Amerykanie znowu skoczą sobie do gardeł – obawia się tego, jak wynika z październikowego sondażu ośrodka Scripps News/Ipsos aż dwie trzecie obywateli – będzie to wynikiem braku w społeczeństwie wzajemnego zaufania. Wyniki wyborów będą skutkiem, nie przyczyną.
Jak do tego doszło
Temat zaniku zaufania jest obszerny. By naświetlić sprawę należałoby opisać cyfrowe technologie oraz ich wpływ na społeczne i polityczne życie, zająć się niedocenianym, a kluczowym dla procesu rozpadu wspólnotowości upadkiem lokalnych mediów czy atakami dezinformacyjnymi przypuszczanymi na amerykańskie społeczeństwo przez obce rządy (Rosja czy Chiny).
Nie ma jednak wątpliwości, że choć podziały i nieufność zaczęły niepokojąco rosnąć w trakcie pierwszej kadencji Trumpa, to paliwem dla tych procesów stała się teoria o skradzionych wyborach w 2020 r. – Po stronie republikanów był to moment nie klęski, ale mobilizacji. W 2024 r. mamy więc do czynienia już nie z teorią, lecz z całym ruchem dokładającym wszelkich starań, by z jednej strony utrudnić głosowanie grupom, które nie są tradycyjnym republikańskim elektoratem, a z drugiej zakorzenić w narodzie przeświadczenie, że ewentualna przegrana Trumpa będzie wynikiem rażącego wyborczego fałszerstwa – wyjaśnia mi Rick Halperin, szef Centrum Praw Człowieka przy Southern Methodist University w Dallas w Teksasie.
Jak wygląda sianie nieufności? Oto tylko kilka przykładów. Od 2020 r. Republikański Komitet Narodowy (RNC, kierownictwo Partii Republikańskiej) wniósł do sądów ok. 130 spraw w 26 stanach, w których kwestionuje obowiązujące praktyki głosowania oraz przepisy określające, kto jest uprawniony do oddania głosu. W październiku Reuters przyjrzał się radom wyborczym w największych hrabstwach w pięciu z siedmiu stanów wahających się. Okazało się, że połowa z nich ma w swoim składzie przynajmniej jednego trumpistę gotowego zaakceptować wyniki wyborów jedynie wtedy, gdy wygra miliarder. Już można przewidywać, że w razie jego przegranej w Georgii w tym stanie dojdzie do potężnego starcia z trumpistami, bo w pięcioosobowej radzie wyborczej stanu jest ich dwóch. Republikańskie władze tejże Georgii uznały zresztą, że maszyny do głosowania są „niewiarygodne” i „zhakowane”, więc we wrześniu przegłosowały ustawę o ręcznym liczeniu kart wyborczych. Gwoli przypomnienia: producent maszyn, Dominion, wygrał od 2020 r. wszystkie wniesione przeciwko niemu sprawy, a także proces o zniesławienie ze stacją telewizyjną FOX (telewizja musiała wypłacić 800 mln dol. odszkodowania). Trzy tygodnie przed wyborami sąd zablokował jednak kontrowersyjną ustawę. Gdyby tego nie uczynił, ręczne liczenie głosów mogłoby istotnie opóźnić moment ogłoszenia wyników, dając zwolennikom Trumpa wymarzony oręż. Jak wyjaśnił tę „wyborczą strategię” think tank American Oversight w swoim raporcie: „Brak rozwiązania dla problemu, który nie istnieje, mimo wszystko kreuje wrażenie, że problem pozostaje nierozwiązany, a to tylko wzmacnia przekaz, że mamy do czynienia z kłamstwem, a wyniki wyborów są sfałszowane”.
Przedstawiciele ruchu „Stop the Steal 2.0” twierdzą, że demokraci wpisują na listy wyborców migrantów. Nieważne, że nielegalny udział w głosowaniu jest karany, a większość stanów, rejestrując wyborców, wymaga od nich dowodu obywatelstwa – przedstawienia odpisu aktu urodzenia lub paszportu. Liderzy ruchu ignorują nawet informacje, że Election Infrastructure Government Coordinating Council (GCC) po otrzymaniu raportów od ekspertów, w tym ds. bezpieczeństwa cybernetycznego, uznała wybory 2020 r. za najbezpieczniejsze w całej amerykańskiej historii. Bez znaczenia jest nawet to, że badania przeprowadzone przez prawicowy think tank The Heritage Foundation potwierdziły, że skala fałszerstw w tamtych wyborach była minimalna. W sześciu wahających się wówczas stanach wyniosła 0,0019 proc. – czyli 475 przypadków na ponad 25 mln oddanych głosów.
I tak w sierpniu republikański gubernator Greg Abbott ogłosił, że „wytropił” i usunął z list wyborców 6,5 tys. przekupionych przez demokratów „nielegalsów”, gotowych, rzecz jasna, „ukraść” wybory. Śledztwo portalu ProPublica i największych stanowych dzienników wykazało, że afera została przez biuro gubernatora sfabrykowana. Identyczną historię – o tysiącach nielegalnych rejestracji na listach wyborców – forsowała w styczniu osadzona republikanami komisja elekcyjna stanu Tennessee, a w sierpniu republikańskie biuro sekretarza stanu z Alabamy; w obu przypadkach było to kłamstwo. Republikanie z trzech hrabstw w Nevadzie oskarżyli we wrześniu sekretarza swojego stanu o to, że dopuścił do rejestracji tysięcy migrantów z ich okręgów wyborczych. Miesiąc później sąd okręgowy w Las Vegas oddalił wszystkie pozwy jako bezzasadne. Sąd Najwyższy Arizony, w którym większość mają konserwatywni sędziowie, odblokował w październiku zakaz głosowania wystosowany do prawie 100 tys. wyborców, którzy nie zdołali w terminie wymaganym przez nowe prawo wyborcze stanu przedstawić dokumentów weryfikujących ich obywatelstwo.
Utracona wiara
Konserwatywne media nieustannie donoszą, że republikanie poślą do wyborczych lokali prawie 200-tysięczną armię obserwatorów. Choć przepisy zabraniają obserwatorom wdawać się w jakiekolwiek interakcje z głosującymi, w ostatnich latach takie przypadki zdarzają się coraz częściej, a ich ofiarami padają osoby kolorowe i mówiące po angielsku z obcym akcentem.
– Jeśli Kamala Harris uzyska nad Trumpem bardzo małą przewagę, co jest wysoce prawdopodobne, zważywszy na niemal równe rozłożenie poparcia dla kandydatów, powinniśmy się przygotować na wszystko – twierdzi Rick Halperin. – Na kolejny 6 stycznia, a może jeszcze gorsze wydarzenia, bo żyjemy w zupełnie nowej, nieznanej mi dotąd Ameryce. W kraju, w którym prawda i fakty przestały mieć znaczenie. Naszą ostatnią nadzieją pozostają sądy. Obroniły nas w 2020 r., miejmy nadzieję, że jeśli zajdzie potrzeba, zrobią to ponownie. Jednak ogromnych szkód, jakich dokonała w nas bezprecedensowa w naszej historii nawałnica kłamstw i niemoralności, nie uda się szybko naprawić.
Halperin zwraca uwagę na jeszcze jedną rzecz, dołączając tym samym do legionu ekspertów coraz głośniej podnoszących właśnie tę kwestię. Pyta, w jaki sposób naród tak bardzo poszarpany wewnętrznie, nieufający sobie, a jednocześnie normalizujący w życiu publicznym kłamstwo, oszustwo i hipokryzję, może się wciąż uważać za lidera wolnego świata. – Przywództwo zawiera w sobie komponent etyczny. Ameryka w jej obecnym wydaniu nie kwalifikuje się do tej roli. Znajdujemy się w krytycznym momencie, w którym waży się nie tylko los naszej demokracji, lecz także nasze miejsce na świecie – przestrzega ekspert.
W historii upadków państw, nim dojdzie do momentu, w którym niczego nie można już uratować, pojawia się punkt załamania, w którym dochodzi do zmiany myślenia o kluczowych sprawach z punktu widzenia zbiorowej tożsamości oraz jej priorytetów, odejścia od dotąd uświęconych wartości duchowych i kulturowych, pojawia się też rażący brak woli, by myśleć długofalowo kategoriami wspólnego dobra. Coraz bardziej rozjeżdżają się interesy różnych grup, podnosząć stopień nieufności jednych do drugich. W końcu wybuchają rewolucje. Czy Ameryka dotarła do tego punktu? Na pytanie „Dokąd zmierza kraj?” – dwie trzecie ankietowanych odpowiedziało, że w zdecydowanie złym kierunku (The Center Square Voters’ Voice Poll, lipiec 2024 r.) Wśród młodych, millenialsów i zetek dwie trzecie zgadzają się ze stwierdzeniem, że „Ameryka jest umierającym imperium zarządzanym przez złych polityków” oraz że „prawie wszyscy politycy są skorumpowani i czerpią z władzy korzyści” (Blueprint, maj 2024 r.).
Mimo tych złych wieści Rick Halperin nie traci wiary. – Mam 74 lata, byłem świadkiem, jak podnosiliśmy się z wielu innych załamań. Myślę, że przezwyciężymy i to. Trump nie jest wieczny. Któregoś dnia zniknie, a wraz z nim bardzo duża część naszych problemów. ©Ⓟ
Atak wyprzedzający
Odtwarzanie w kółko śpiewki o konszachtach demokratów jest niezwykle skuteczne: według sondażu NPR/PBS/Marist Poll 6 na 10 Amerykanów obawia się, że w czasie głosowania dojdzie do nieprawidłowości. W tym aż 88 proc. wszystkich zwolenników Trumpa. Mimo że od jego porażki w 2020 r. przeprowadzono wiele niezależnych śledztw, audytów i analiz, które nie wykazały żadnych poważnych nieprawidłowości, dwie trzecie republikańskiego elektoratu dalej uważają, że Joe Biden nie wygrał w sprawiedliwej walce (badanie Uniwersytetu Maryland dla „Washington Post”).