31 maja 2021 r. siedziałem już w samolocie LOT-u mającym lecieć z Petersburga do Warszawy. Przeszedłem kontrolę paszportową, a w Rosji przeprowadza ją FSB. Wszedłem na pokład, drzwi się zamknęły, samolot ruszył w stronę pasa startowego. W pewnym momencie usłyszeliśmy komunikat po polsku i angielsku, że wieża prosi o powrót. Pomyślałem, że pewnie chodzi o problemy techniczne. Samolot się cofnął, podstawili schody. Na pokład weszło dwóch mężczyzn i wtedy zrozumiałem, że chodzi o coś innego. Podeszli do mnie, powiedzieli, że są z FSB i że jestem zatrzymany. Podróż mi przerwano, ale do Warszawy w końcu, jak widać, dotarłem. Po trzech latach i pięciu miesiącach. Miłe uczucie.
Tak, w Kraju Krasnodarskim.
Siedziałem w specbloku, to takie więzienie wewnątrz więzienia, w którym trzymają szczególnie groźnych przestępców. Izolacja jest ściślejsza, nie ma w celach telewizora ani radia. Więzienie zwykle żyje nocą, między godz. 23 a 3 słychać szum. Wtedy jeszcze ok. godz. 6 rano, kiedy zwykle wszyscy już śpią, przez okno docierały krzyki, szum, nawet śmiech, oznaki euforii. Poszła plotka, że wojna, czołgi ruszyły, nasi idą. W sąsiedniej celi byli skazani na dożywocie, a akurat im zgodnie z regulaminem przysługuje telewizor. Zaczęliśmy stukać, obudziliśmy ich. Faktycznie, czołgi poszły przez granicę. O godz. 8 rewizja. Przyszli klawisze, przeszukiwali celę, a my staliśmy na korytarzu z rozłożonymi rękoma. Był funkcjonariusz Aleksandr, całkiem kontaktowy człowiek. Przyszedł jakiś pobudzony, blady. Zapytałem, co się dzieje. Powiedział jedno słowo. Nie wiem, jak pana redakcja traktuje wulgaryzmy…
„Prze…bane”. Tak się dowiedziałem o wojnie.
W sąsiedniej celi było dwóch worów w zakonie (kryminalistów wysoko postawionych w przestępczej hierarchii – red.). Ze mną siedział chłopak oskarżony o handel narkotykami na dużą skalę. Kierował zorganizowaną grupą, miał długi wyrok. Ci skazani na dożywocie zostali przywiezieni do aresztu w celu złożenia dodatkowych zeznań. Dla nich to dobra wiadomość, bo warunki życia w areszcie są lepsze niż w kolonii karnej. To nie byli goście, którzy ukradli butelkę wódki albo po pijaku pocięli kolegę nożem. Miałem z nimi dobre relacje, dzieliliśmy się książkami, jedzeniem. I w sumie przyjemna sprawa, bo kiedy stamtąd wyjeżdżałem, przyszli i powiedzieli: „Andriej, możesz mówić, że jesteś naszym przyjacielem”. W więzieniu to wiele znaczy. Potem mogłem to wykorzystać. Kiedy trafiasz do innego zakładu, pytają cię, skąd przyjechałeś. Mówisz, że siedziałeś w specbloku. „Co słychać u Koby?” „Wszystko dobrze”. Dla przeciętnego więźnia ten Koba jest jak Bóg.
Koba był smotriaszczim (nadzorcą półświatka – red.) Kraju Krasnodarskiego. A był tam jeszcze drugi człowiek, smotriaszczij miasta Krasnodar.
Z punktu widzenia przeżycia w więzieniu taka hierarchiczność działa niczym związek zawodowy, który może sam siebie ochronić. Nie zamierzam tych ludzi idealizować, popełnili przestępstwa, ale są oni często wykształceni i oczytani, jest z nimi o czym pogadać.
Z lekką euforią. Kiedy zaczynałem polemizować, powtarzali tezy z telewizji o prewencyjnym uderzeniu, że nie mieliśmy innego wyjścia, że walczymy z Ameryką.
A Ukraińcy to nasi młodsi bracia, których trzeba wychować. Chwała Bogu, nie trwało to długo. Po trzech, czterech miesiącach rozumieli już więcej. Potem, w trakcie etapu (podróży między zakładami penitencjarnymi, która w Rosji może trwać tygodniami – red.) odwiedziłem kilka mniejszych więzień. Tam przecież nie czytali „Nowej gaziety” ani innych niezależnych mediów. Jednak intuicyjne rozumienie sytuacji przez ludzi z prowincji było mocno zbieżne z tym, co słyszę od moskiewskich przyjaciół. Podczas etapu spotkałem człowieka z Szebiekina. To niewielkie miasteczko w obwodzie biełgorodzkim, na granicy z Ukrainą. To było jeszcze przed ukraińskimi rajdami na ten obwód. Pytał, w imię czego miałby walczyć: „Gdyby to oni przyszli na nasze, tobym się zaciągnął. A tak ich rozumiem, bronią swojej ziemi”. Z takim zrozumieniem na podstawowym poziomie spotykałem się w wielu miejscach.
Było kilka fal werbunku więźniów. Pierwsza jeszcze przed Prigożynem. W tym czasie wozili mnie po sądach. Zwykle w takim samochodzie siedzi 20–25 więźniów. Jedziesz z nimi, czekasz po rozprawie. Zaczęła się dyskusja o wojnie. Jeden z nich powiedział, że napisał wniosek o przyjęcie do armii. Zapytałem, po co to zrobił, skoro rozumie, że to niesłuszna wojna. Ale inni zagłuszyli mnie pytaniami o to, dokąd pisał, do Moskwy czy Rostowa, jak napisał. I niech pokaże wniosek. Przekonywałem, że źle zrobił, ale w jego oczach widziałem pustkę. Rosyjskie więzienia w 70 proc. są zapełnione przestępcami narkotykowymi. Za handel grozi do 15 lat, na warunkowe można wyjść w najlepszym razie po 10, może po 8 latach. Osadzeni z tego artykułu nie cieszą się szacunkiem w więzieniu. Nie tak jak pedofile, ale w hierarchii stoją poniżej średniej.
Gdy do kolonii przyjechali werbujący, byłem już po wyroku, ale przed apelacją. W sumie siedziało tam ok. 800 więźniów. Na wojnę zapisało się 170.
To dopiero pierwsza fala zapisów. Najczęstsza odpowiedź na pytanie: „Po co?” brzmiała: „A, wszystko mi jedno”. Nadzieja, że jakoś to będzie, a nuż uda się prześlizgnąć. Obiecywali im, że straty nie będą wyższe niż 20 proc. Wtedy jeszcze nie dochodziły wieści o realiach. Zmiana nastąpiła po wycofaniu się z Chersonia (w listopadzie 2022 r. – red.). Wcześniej panowało przekonanie, że wszystkich pokonamy, telewizja opowiadała o sukcesach. Nie przekonywano ich pieniędzmi, lecz perspektywą czystej biografii – Prigożyn obiecywał przecież zatarcie wyroków. Kiedy się wychodzi z więzienia, nie da się znaleźć normalnej pracy. Ludzie bez pieniędzy zaczynają pić, kraść, szybko wracają za kraty. Błędne koło. Obietnica czystej karty była silną motywacją, ale do czasu. Podczas kolejnego etapu słyszałem już rozmowy o tym, że lepiej nie brać w tym udziału. Po koloniach poszły plotki, że więźniów bierze się na mięso armatnie. Zwłaszcza po tym, jak zabili Prigożyna (lipiec 2023 r. – red.). Wcześniej oferowali więźniom wolność po pół roku służby, po śmierci Prigożyna zaczęli im podsuwać kontrakty bezterminowe. Cokolwiek by wtedy mówiła propaganda, stało się jasne, że to bilet w jedną stronę. Mówiono, że lepsza prycza w ojczystej celi niż śmierć w okopie. Inna rozmowa była z aresztantami. Jeśli podpiszesz kontrakt przed wyrokiem, trafiasz do wojska jak normalny żołnierz.
Sędziowie i prokuratorzy zamienili się w headhunterów. W areszcie miasta Siegieża w Karelii, gdzie też siedziałem, był plan: 50 osób miesięcznie. Banalna sprawa: ktoś po pijaku uderzył policjanta. Najpierw się go straszyło, że za napad na funkcjonariusza dostanie do 10 lat i w więzieniu będzie źle traktowany. Ale jest alternatywa.
To podatek od biedy i braku poczucia bezpieczeństwa. Jeśli do moskwianina przyjdzie powołanie, ten zacznie kombinować, jak się wywinąć. Może nie odbierze poleconego, wynajmie adwokata, wyjedzie i przeczeka. W Buriacji czy obwodzie nowogrodzkim człowiek nie może się bronić. Przyzwyczaił się, że władza to władza. Skoro po niego przyszła, to on nie ma nic do gadania. A jak długo to potrwa? Warto spojrzeć na inflację. Oficjalna wynosi 11,5 proc., realna jest wyższa. Jeśli początkowo 214 tys. rubli, które oferowali za kontrakt, było warte 3,5 tys. dol., teraz to tylko jakieś 2,2 tys. dol. Pensja kierowcy tira jest zbliżona. Za półroczną średnią pensję można iść walczyć, za kwartalną – już niekoniecznie.
Nie aż tak, jak się wydaje. Media pokazują rosnące pensje w Moskwie i Petersburgu, a ostatnio oglądałem na propagandowym kanale Mash filmik z dziewczyną, która opowiadała, że w jej miasteczku, gdzie nie ma wielkich zakładów pracujących dla wojska, zarabia się 25 tys. rubli (1 tys. zł – red.) miesięcznie. Za to nie da się żyć. Opowiadała, że rozwiodła się z mężem tylko po to, żeby zmniejszyć opłaty za mieszkanie.
Gdy przewieźli mnie do Karelii, z marszu poinformowali, że ograniczą mi kontakty z innymi skazańcami. Przez rok i siedem miesięcy siedziałem w PKT, celi jednoosobowej. W PKT przysługuje telewizja przez półtorej godziny na dobę. Nie ma pilota, więc można oglądać tylko ten kanał, który włączy administracja. Pokazywali mi futbol. Po trzech miesiącach udało mi się wymóc zmianę kanału na propagandowy, żeby móc przynajmniej wyławiać coś między wierszami. Podczas jednej z rewizji na standardowe pytanie o skargi odpowiedziałem, że jestem pozbawiony możliwości uzyskiwania informacji o przebiegu specjalnej operacji wojskowej ogłoszonej przez Władimira Władimirowicza Putina oraz o krokach podejmowanych przez rząd w celu obejścia antyrosyjskich sankcji. Usłyszałem: „W porządku, proszę napisać wniosek”. Napisałem i włączyli mi Pierwyj kanał. Tamtego dnia akurat leciała „Bolszaja igra” (Wielka gra), debilny program niby o polityce międzynarodowej, ale w praktyce paszkwil na świat. Około godz. 14.50 przerwali program – wiadomość z ostatniej chwili z Jamało-Nienieckiego Obwodu Autonomicznego: skazaniec Nawalny zmarł. Trudno mi było w to uwierzyć, bo on tyle razy wychodził z opresji, włącznie z próbą otrucia, obronną ręką. Dla nas wszystkich był niczym lodołamacz. Chciałem doczekać do serwisu informacyjnego, więc odmówiłem pójścia do łaźni, ale niczego już więcej nie powiedzieli. Od tej pory zawsze mówiłem, że Nawalnego zabili. Żaden z klawiszy nigdy mnie nie poprawił.
Nikt mi niczego nie mówił, więc i ja o tym nie myślałem. Jakieś 10 dni przed wymianą przyszedł do mnie funkcjonariusz w stopniu majora. Poprosił, bym napisał do Putina wniosek o ułaskawienie. Zapytałem, po co, skoro nie przyznałem się do winy, a za miesiąc i tak ma mi się skończyć wyrok. Pomyślałem, że to jakaś gra. Oni regularnie stwarzali problemy, które potem sami rozwiązywali. Rozumiałem jednak, że po zakończeniu wyroku z dużym prawdopodobieństwem wytoczą mi kolejną sprawę. Napisałem więc, że proszę o uwolnienie mnie z odbywania kary pozbawienia wolności, cofnięcie zakazu działalności politycznej i korzystania z internetu, uchylenie nadzoru kuratora po wyjściu na wolność. Pomyślałem, że nawet jeśli to jakaś prowokacja, jeśli wypłynie, nie będzie mi wstyd, bo takich chamskich wniosków do prezydenta nikt nie pisze. Napisałem, zapadła cisza, zapomniałem o sprawie. W sobotę, 27 lipca, o godz. 6 rano obudził mnie w celi nie zwykły chorąży, ale naczelnik kolonii. A to car i Bóg w jednym, nie tylko więźniowie przed nim drżą, lecz także funkcjonariusze. „Proszę się pakować, zaraz odjazd”. „Dokąd?”. „Dojedziesz, to się dowiesz”. „Powód dobry czy zły?” (jeśli zły, to pewnie nowa sprawa karna). „Gdyby był zły, toby to inaczej wyglądało”. Zebrałem graty. Zwykle jest tak, że więzień sam musi nieść swoje rzeczy. Choćby miał pięć toreb, to nikt mu nie pomoże, chyba że inny więzień, a już na pewno nie klawisz. A tutaj sam naczelnik wziął torbę z moimi papierami. I szliśmy tak przez całą kolonię. Podeszliśmy przed bramę, tam już stała więźniarka. Spakowali do niej moje rzeczy, włącznie z książkami, które do mnie do celi nie dotarły. Kiedy wsiadłem, spojrzałem na naczelnika. Wyglądał na zadowolonego.
Dla nich więzień polityczny to problem, bo wymaga większej kontroli. Naczelnik powiedział: „Pan już do nas chyba nie wróci”. Zamiast „do widzenia” usłyszałem „żegnaj”. W więźniarce siedziała młodziutka pielęgniarka. Zapytałem, co tu robi. „Sama nie wiem, mam dziś wolne, a wieczorem naczelnik kazał mi się stawić na godz. 6”. Dojechaliśmy do Petersburga. Tam spędziłem noc, a rano na kolejny etap. Rano dostałem prowiant, trzeba było pokwitować odbiór. Nad moim nazwiskiem zobaczyłem nazwisko Aleksandry Skoczilenko, dziewczyny oskarżonej o fejki. I to była dobra wiadomość. Wcześniej się bałem, że wiozą mnie do wojska. Skończyłem studia, miałem tam katedrę wojskową, po której zostałem dowódcą plutonu zwiadu artyleryjskiego. Na wojnie to przydatna specjalizacja. W więzieniu podsuwali mi mnóstwo dokumentów do podpisania w ramach przygotowań do zakończenia kary. Bałem się, że podsunęli mi kontrakt z armią, który przez przeoczenie podpisałem. Przyszłoby mi chyba podciąć sobie żyły, a to lepiej zrobić w normalnej Rosji, w Petersburgu czy Moskwie, na pewno nie w Rostowie. Ale kiedy zobaczyłem nazwisko Skoczilenko, pomyślałem, że to może być ułaskawienie. Wiedziałem, że wcześniej Alaksandr Łukaszenka kogoś ułaskawił (w lipcu z okazji Dnia Niepodległości – red.). Może chcieli zrobić jakiś ładny gest? Dojechaliśmy do Moskwy, do aresztu na Lefortowie. Przez pięć dni siedziałem w pełnej izolacji, bez spacerów i prysznica. To straszne więzienie z potwornym wyżywieniem, lepiej się siedzi na prowincji. Po pięciu dniach funkcjonariusz przyniósł mi zaświadczenie o ułaskawieniu. Pół godziny później wyprowadzili mnie z celi. Stała tam grupa zdrowo wyglądających facetów, specjalsów z Alfy FSB. Wprowadzili mnie do autobusu, zobaczyłem Ilję Jaszyna (opozycjonista – red.), a kiedy dostrzegłem też Evana Gershkovicha (amerykańskiego dziennikarza „The Wall Street Journal” – red.), zrozumiałem, że to wymiana.
Tak, ale pewnie podkreśliłbym też, że to Ukraina jest ofiarą agresji Rosji i dlatego należy jej pomagać. Tego akcentu zabrakło, bo byliśmy wciąż skoncentrowani na samej wymianie. Jednak trzeba rozumieć, że jesteśmy rosyjskimi politykami. Nie zwracamy się do Zachodu ani Ukrainy, tylko do Rosjan. Często zderzam się na spotkaniach z radykalnym stanowiskiem Ukraińców, które rozumiem, bo to oni są ofiarą agresji naszej armii. Ale moim zadaniem jest praca z Rosjanami i zachęcanie ich do działań antywojennych. Może Ukraińcom nie jest miło tego słuchać – i ja ich rozumiem. Wielu z nich uważa Rosjan za wrogą masę. Podczas II wojny światowej w Związku Radzieckim tak samo postrzegano Niemców, nie rozróżniając, umownie mówiąc, esesmanów od żołnierzy Wehrmachtu. Ale jeśli uda nam się zmobilizować antywojennie nastawionych Rosjan i przyspieszymy upadek reżimu Putina, wojna się skończy. Są tacy rosyjscy politycy, którzy mówią, że wpłynąć na zmianę sytuacji może tylko wsparcie dla Ukrainy i jej sił zbrojnych. Ja wierzę, że Rosjan wspierających wojnę jest mało. Masy, nawet te noszące „zetki” (symbol agresji na Ukrainę – red.), w skrytości ducha nie chcą kontynuacji wojny.
Rozumiem. Gdyby mój kraj padł ofiarą agresji, też bym odczuwał nienawiść i żądzę zemsty. I to byłoby słuszne. Nie mogę zrobić niczego innego niż wyrazić współczucie i mieć nadzieję, że ta sytuacja się zmieni. Nie sądzę, by moje pokolenie zdołało doprowadzić do normalizacji stosunków z Ukraińcami. Może moim wnukom się uda. Ale zwycięstwo nad Putinem musi zawierać trzy elementy: męstwo Ukraińców, nieugiętość Europy i udział rosyjskiego społeczeństwa obywatelskiego. Tym trzecim składnikiem możemy zająć się my, zachęcając Rosjan do antywojennej aktywności. Tylko synergia może przynieść efekt. Tym chcę się teraz zająć.
Szanuję ludzi, którzy decydują się na heroizm w Rosji. Nie ma ich wielu, to bohaterowie. Szanuję pracę tych, którzy wychodzą na protesty w Europie. Tych też nie ma wielu. Musimy zacząć od małych kroków, ale takich, które docierałyby do społeczeństwa. Mówmy Rosjanom o przyszłości ich dzieci, o tym, dokąd zmierza kraj. Oni mogą nie popierać opozycji, mogą nienawidzić mnie, Chodorkowskiego, Nawalnego czy Maksima Kaca, ale niech pomyślą o sobie i swoich dzieciach. Taka motywacja może rozchwiać reżim od środka.
To poważny cios. Nawet jeśli ostatecznie się okaże, że nie wszystko wygląda tak źle, jak twierdzą oskarżające strony, odbudowa zaufania potrwa. Wielu Rosjan zarzuca nam, że trwa wojna, a my się tłuczemy między sobą. Dlatego staram się nie komentować oskarżeń, lecz pracować nad strategią zaangażowania Rosjan, którą mam nadzieję zaprezentować w ciągu kilku miesięcy. Powołanie opozycyjnej koalicji jest niemożliwe. Możemy rozmawiać o sojuszach w konkretnych sprawach, np. uwolnienia więźniów politycznych. Ale jeśli otworzy się okno możliwości, reżim okaże słabość bądź popełni błąd, nikt z nas nie będzie rozgrzebywał tego, kto kogo o co dawniej oskarżał.
Z Niewzlinem ostatnio rozmawiałem przed odsiadką. Z Chodorkowskim kontaktuję się regularnie. Powiedział mi, że rozmawiał z Niewzlinem, a on go zapewnił, że nie zlecał ataku na Wołkowa i nic o tym nie wie. Ufam Chodorkowskiemu, choć wszystko może się zdarzyć. Mam nadzieję, że polska policja (zajmuje się sprawą, bo sprawcy ataku wywodzą się ze środowiska polskich kibiców piłkarskich – red.) będzie skuteczniejsza niż rosyjska i czegoś konkretnego się dowiemy. Niepokoi mnie to, że źródłem pierwotnej informacji dla FBK był człowiek powiązany z FSB. Fakt, zarzuty wyglądają wiarygodnie, ale nigdy nie chce się wierzyć w najgorsze. Czekam na kropkę nad i. To oczywiście nie ten poziom prowokacji, ale przytoczę własną historię. W 2016 r. Cerkiew chciała przejąć zabytkową świątynię w Petersburgu. Wybuchły protesty, w których brałem udział. Pewnego dnia ktoś mi się włamał do telefonu i opublikował na WKontaktie moją korespondencję. Po paru godzinach na kanale Rossija 24 ukazał się reportaż o anonimowych hakerach, którzy włamali się na konta Piwowarowa. A w nim fragment mojej rozmowy: dwa normalne zdania i trzecie, że powinniśmy więcej wieców zorganizować, żeby lepiej na nich zarobić. Ludzie, którzy mnie znają, wiedzą, że to nieprawda. Akurat ta fraza została dorzucona do prawdziwych rozmów, przez co brzmiała wiarygodnie. Dlatego nie feruję wyroków.
Byłaby realną federacją. Dzisiaj regiony nie decydują o sobie, a ich mieszkańcy, z przedstawicielami elit włącznie, są bezbronni. Jeśli żyjesz w Żydowskim Okręgu Autonomicznym, to nie masz nic do powiedzenia. Wysyłają tam mało zdolnych urzędników, którym oddają terytorium na kormlenije (zwyczaj z dawnej Rosji, zgodnie z którym urzędnikom nie płacono pensji, ale dawano prawo wyzysku podległej ludności – red.). Stolica okręgu, Birobidżan, ma 60 tys. mieszkańców, więc nikt nie traktuje jej poważnie. Poza tym republika ma być parlamentarna, bo na razie przepisy dają zbyt duże kompetencje prezydentowi. Choćby po Putinie został nim najlepszy człowiek, w zetknięciu z narkotykiem władzy po dwóch latach w najlepszym razie przekształci się w autokratę, a w najgorszym – w drugiego Putina. Stąd postulat realnego podziału władzy. Dla Polski, Ukrainy czy państw bałtyckich jest ważne, by Rosja była demokratycznym państwem, a nie małpą z jądrowym granatem, którą jest dzisiaj. Sporej części może się wydawać, że najlepszym rozwiązaniem jest postulowany przez wielu rozpad Rosji, ale tak naprawdę to woda na młyn propagandy, pozwalająca straszyć, że Zachód chce zniszczyć Rosję. Takie hasła nie pomogą przekonać Rosjan do tego, że jesteśmy ich sojusznikami w walce z reżimem.
Procedura secesji powinna zostać zapisana w postaci długotrwałego mechanizmu. Ale po upadku Putina powstanie ryzyko, że w niektórych regionach pojawi się groźna tendencja formowania własnych formacji zbrojnych o charakterze półkryminalnym. Przy słabej władzy federalnej znajdą się wojskowi, którzy zadeklarują, że od tej pory reprezentują region X. I nikt im się nie przeciwstawi.
W ramach systemu Putina. Gdy tylko go zabraknie, władza Kadyrowa się posypie.
To, co nakazuje prawo. Zawarliśmy umowy, powinniśmy oddać Krym. Inna sprawa, co zrobić z ludźmi, którzy mieszkają tam od 10 lat. Nie wszystkich można automatycznie uznać za kolaborantów, choć z punktu widzenia Ukrainy są przestępcami. Wydaje mi się, że zadaniem instytucji międzyna rodowych będzie zapobieżenie polowaniu na czarownice. Być może trzeba będzie przewidzieć okres przejściowy z udziałem sił międzynarodowych.
Powinien to być temat rozmów z udziałem prawników. Istnieje kwestia praw człowieka, są trudne pytania o prawa własności. Ludzie niezaangażowani w represje powinni mieć przewidziany okres przejściowy. To nie zmienia faktu, że kwestie granic i odpowiedzialności Rosji za agresję nie podlegają dyskusji. Podpisaliśmy umowy, powinniśmy ich przestrzegać.
Jestem ostrożnym optymistą. Nie chcę oceniać czynnika wojskowego, choć wydaje mi się, że sytuacja na froncie nie wróży sukcesu żadnej ze stron. Wolę spojrzeć na gospodarkę. Bank Rosji podniósł właśnie stawkę hipoteczną do prawie 25 proc. Kluczem do zakończenia wojny jest brak pieniędzy. Kończą się one szybciej, niż Putin zwiększa dochody. Kiedy się skończą na dobre, pojawi się szansa na pokój.
Na pierwszych stronach wszystko wygląda super, ale druga połowa gazety wymienia kolejne branże żądające subsydiów i ulg. Gdy w więzieniu prenumerowałem „Kommiersanta”, dawało mi to podstawy do optymizmu. ©Ⓟ