„Dlaczego izraelski kontratak nie uderza w siedzibę VEVAK (irańskich służb specjalnych)? Bo byłoby narażonych zbyt wielu ludzi pracujących dla Izraela” – ten żart, coraz popularniejszy w środowisku, sygnalizuje istotne powody, dla których Teheran – w przeciwieństwie do Jerozolimy – nie pali się do realnej eskalacji bliskowschodniego konfliktu.
Oczywiście są też świadomość militarnej przewagi przeciwnika (zwłaszcza gdyby w walki mocniej zaangażowały się USA) czy presja Chin (którym pełnoskalowa wojna zrujnowałaby łańcuchy dostaw i żmudnie tkane w regionie sieci zależności dyplomatycznych). Być może jeszcze ważniejszy jest brak pewności co do tego, który z generałów po cichu pracuje na dwa fronty, a przynajmniej ma w swoim otoczeniu izraelskich informatorów. Ostatnie wydarzenia wskazują zaś, że skala infiltracji jest wyjątkowo duża – i dotyczy nie tylko struktur osi oporu, w tym Hezbollahu, lecz także bezpośrednio kluczowych instytucji irańskiego państwa.
Teheran stoi więc przed fatalnym dylematem. Z jednej strony jego autorytet jako silnego gracza wali się w gruzy. Z drugiej – próba odpowiedzi na działania Izraela adekwatnej do ich skali byłaby samobójcza. Ajatollahowie samobójcami nie są, próbują więc lawirować przy pomocy kolejnych tromtadrackich oświadczeń, stosują kryzysowe public relations, mające przykryć wywiadowczą porażkę. Temu zapewne służą spóźnione przecieki do światowych mediów, że Najwyższy Przywódca miał jakoby ostrzegać szefa Hezbollahu przez planowanym atakiem i namawiać go do ewakuacji z Libanu.
Izrael jest natomiast na fali. Niezależnie od tego, co myślimy o etycznej stronie jego działań oraz o ich wpływie na strategiczne interesy Polski czy Ukrainy, warto w analizach dynamiki sytuacji bliskowschodniej brać pod uwagę tę izraelską optykę – wspólną dla koalicji stojącej za Netanjahu i opozycji, podzielaną zresztą przez wielu sojuszników państwa żydowskiego na Zachodzie. Oto rysuje się możliwość przywrócenia układu sił opartego na dominacji Izraela i wymuszającego na państwach arabskich, nawet tych najbogatszych, poszukiwanie kompromisów. Ktoś jeszcze pamięta porozumienia abrahamowe?
Kluczem jest teraz możliwie daleko idące osłabienie Iranu. Oczywiście służą temu pośrednio wszelkie akcje wymierzone w Hezbollah, Hamas czy Hutich. To wciąż cenne aktywa Teheranu, bo prowadzenie wojny z Izraelem wyłącznie ich rękami kosztuje stosunkowo mało i daje niezłe efekty, zaś ich ewentualna porażka nie prowadzi do kataklizmu. Izrael będzie więc intensyfikować kampanię mającą demolować ich potencjał. Uda się, to super, ale jeśli nawet nie całkiem (bo takich przeciwników bardzo trudno wykarczować ze sprzyjającego im społecznego podłoża), to z punktu widzenia polityków i generałów państwa żydowskiego wcale nie będzie to dramatyczną porażką. Od odrąbywania rąk wroga istotniejsze jest bowiem porażenie jego głowy.
Na razie – została ona lekko skompromitowana, ale to stanowczo za mało. Różnej maści antyizraelscy (czy szerzej: antyzachodni) bojownicy albo tego nie zauważają, albo przynajmniej udają, że nie widzą, bo i tak w gruncie rzeczy nie mają alternatywy dla orientowania się na Teheran. Izraelowi potrzebne jest więc teraz fizyczne zredukowanie irańskiego potencjału. Najlepiej na trzy sposoby jednocześnie: przez uderzenie w obiekty militarne, w instalacje energetyczne (żeby drastycznie zmniejszyć dochody z eksportu surowców, a co za tym idzie, ograniczyć finansowanie osi oporu) oraz – przede wszystkim – w irański program nuklearny. Bo to, co wyszło jako dość żałosna demonstracja (czyli rakiety balistyczne celnie uderzające w pustynię), oznaczałoby potężny cios w przypadku zastąpienia choćby paru głowic konwencjonalnych jądrowymi.
Dodatkowy aspekt: Jerozolima nie ma zbyt wiele czasu, aby zadać bezpośrednie ciosy Teheranowi, i to tak mocne, by zdestabilizować go wewnętrznie i (w skrajnie optymistycznym scenariuszu) podważyć władzę ajatollahów. Bo nawet jeśli wzbogacanie uranu w Natanz i innych ośrodkach dałoby się sparaliżować, na stole pozostaje jeszcze opcja pozyskania przez Irańczyków materiału, albo nawet gotowych głowic, z zewnątrz. Najprawdopodobniej z Rosji, która zbliża się do odpowiedniego poziomu desperacji, a przy tym (jako jedyny z graczy zewnętrznych) jest zainteresowana poważną eskalacją wojenną na Bliskim Wschodzie.
Pytanie o kolejne, coraz silniejsze ataki Izraela nie brzmi więc „czy”, ale „jak, gdzie i kiedy?”. ©Ⓟ