Rankiem 1 października 1944 r. Warszawa zastygła w milczeniu. Po raz pierwszy od 1 sierpnia było w niej tak spokojnie. Po latach poetka Anna Świrszczyńska napisze w wierszu „Ziemia i niebo”: „Tyle tu było krzyku / krzyczały samoloty i ogień, i rozpacz / krzyczało do chmur / uniesienie. / Teraz milczy / ziemia i niebo”.
Ta poetycka wizja, mająca przecież oparcie w doświadczeniu autorki, znajduje potwierdzenie w większości relacji ludzi, którzy dożyli tamtego momentu. 44-letni Adam Bień, I zastępca delegata rządu RP na kraj, wspominał, że rankiem na ulice zaczęły wychodzić z piwnic tłumy. Ci, którzy ostatnie tygodnie spędzili pod ziemią, gdzie myśleli tylko o tym, aby przetrwać, teraz na nowo odkrywali świat zewnętrzny. „Ten pierwszy dzień października jest dziwnie słoneczny i ciepły. Otwierają się nieliczne sklepy i rozpoczyna się handel wymienny. Można kupić po bajecznie wysokich cenach ubranie, żywność, zjawiają się w sprzedaży przyniesione z działek na Polu Mokotowskim kartofle, pomidory, kapusta, których przez długie tygodnie powstania nikt nie widział. Tłumy ludzi chodzą po zatarasowanych ulicach, pijane słońcem, ciszą, spokojem”.
21-letnia Elżbieta Gross, później Ostrowska, zapamiętała, że ludzie – przybici, psychicznie i fizycznie zmęczeni – zaczęli masowe wędrówki po mieście. Gdy udawało im się odnaleźć kogoś z rodziny lub znajomych, zaczynali rozmowy o tym, co przeżyli, ale przede wszystkim – co dalej. Przyszłość budziła obawy. Wiele osób nie chciało opuszczać Warszawy, „choć warunki bytowania tutaj – pisała – są nie do zniesienia, a kres zbliża się równie tragiczny, co szybki i nieuchronny. Dostają przecież szansę, może niepewną i upokarzającą, ale szansę ocalenia”. Równie niepewni losu byli powstańcy.
Gdy już podpisano wszystkie dokumenty kończące zryw, ani żołnierze, ani cywile nie mieli wyboru – musieli szykować się do wyjścia. Pożegnania były często emocjonalne. Koniec powstania, tak jak jego początek, zbliżył ludzi. A przecież ledwie kilka dni wcześniej wydawało się, że taka łączność to już przeszłość.
Pierwsza wspólnota
Tak jak 1 października Warszawa przytłaczała grobową ciszą, tak 1 sierpnia rozdarła się strzałami, eksplozjami i okrzykami radości, nawoływaniem do walki o wolność. Mieszkający na Woli adwokat Stefan Wojciech Talikowski pisał: „Pragniemy zamanifestować wyzwolenie naszej ulicy. Geniusia ma w szafie pięknie wyprasowane dwie flagi narodowe, po dziesięć metrów każda. Zawsze mówiła, że je wywiesimy, jak wojsko polskie wróci do Warszawy. Biorę te flagi i z balkonów naszego mieszkania wywieszam na ulicę. Spływają majestatycznie przez trzy piętra. W oknach przeciwległych domów pojawiają się wzruszone i uśmiechnięte twarze. Ludzie biją brawo. Za naszym przykładem sąsiedzi poczynają wywieszać flagi”.
Niespełna 18-letni Zbigniew Czajkowski-Dębczyński zapamiętał ulicę pełną „ludzi, głównie cywilów, choć zdarzają się też żołnierze z opaskami. Wszystkie twarze radosne, każdy dom udekorowany flagami, co krok na bramach widać napisy: komenda, skład wojskowy itp. Wszędzie barwy narodowe i portrety wodzów. Wygląda to bardzo odświętnie”.
Takich relacji jest więcej. Setki, może tysiące. Wyłania się z nich obraz miasta – choć tylko tej jego części, którą w pierwszym szturmie udało się powstańcom opanować – zapełniającego się flagami i dźwiękami radia, którego po raz pierwszy od kilku lat można było słuchać bez obaw. Wojsko i cywile czuli, że wspólnie mogą wyzwolić stolicę.
Oprócz tych symbolicznych wymiarów tworząca się wspólnota nabierała jednak także konkretnych kształtów i form. Adam Bień zapamiętał, że gdy jemu i jego współpracownikom, którzy tworzyli powstańczy aparat Delegatury, dość szybko zabrakło jedzenia, mieszkańcy domu, w którym przebywali, zorganizowali żywienie zbiorowe. Zajmowały się tym głównie kobiety, bez których wysiłku nie było szans na stworzenie zaplecza dla oddziałów i różnych służb.
Zaczęło przybywać apeli prasowych, by wstępować do drużyn pracy. Wobec braku odzewu zachęta zmieniła się w przymus
Niezwykle szczegółowy zapis cywilnego wsparcia dla wojska znajdujemy w zapiskach działacza środowiska narodowego, mieszkającego w Śródmieściu Zbigniewa Stypułkowskiego. Opowiadał w nich o pracowni krawieckiej, której właściciel – z pomocą sąsiadek – szył berety dla wojska. Była też szwalnia, która zaopatrywała pobliskie szpitale i oddziały, ale też pogorzelców, którzy zazwyczaj uciekali z domu bez niczego. „W innym mieszkaniu – notował Stypułkowski – praktyczna gospodyni zorganizowała natychmiast kuchnię polową dla oddziału żołnierzy skoszarowanych w kamienicy. Długi czas rozdawała gorącą strawę – czerpiąc ze swoich zapasów i z tego, co jej znosili współ lokatorzy”. Na Woli biedna w większości lokalna ludność w pierwszych dniach znosiła powstańcom swoje zapasy – mąkę, chleb, ziemniaki, fasolę, kaszę. Dzieliła się wszystkim, co miała.
Stypułkowski podkreślał, że nikt nie chciał pozostawać bezczynny. I nawet jeśli była w tych słowach przesada, to czytając inne relacje, nietrudno się przekonać, że pierwsze dni symbolicznie i praktycznie były wybuchem nie tylko nadziei na wolność, lecz także poczucia wspólnoty.
Pierwsze pęknięcie
Władze powstańcze zdawały sobie sprawę z tego, że podtrzymanie tego społecznego wsparcia dla zrywu jest bardzo ważne. Z dwóch podstawowych powodów. Pierwszy był praktyczny. To cywile zapewniali w dużym stopniu funkcjonowanie zaplecza (kuchni, szpitali, różnych lokali usługowych, takich jak szwalnie, zakłady szewskie czy fryzjerskie). I drugi – bez ich wsparcia wojsko mogłoby utracić motywację do walki.
Dlatego już od początku prasa prowadziła kampanię zachęcania ludzi do udziału w zrywie. 3 sierpnia „Biuletyn Informacyjny” w artykule „Cudowne miasto” tworzył wizję Warszawy przepełnionej dobrymi emocjami. „(…) otwórzcie wszyscy szeroko oczy i spojrzyjcie na ulice, place i podwórza Warszawy. To lud polski chwycił za broń. Proletariusze i ludzie majętni, rzemieślnicy, inteligenci i mieszczanie, a nade wszystko świat robotniczy i młodzież wszystkich warstw, młodzież, o której nie można myśleć bez najgłębszego wzruszenia. Warszawskie dziewczęta wchodzą w tych dniach do historii, warszawscy chłopcy stają się godni swych najdzielniejszych ojców z najwspanialszych, zwycięskich pól. Warszawski bruk i warszawskie powietrze ma w sobie niekiedy coś, co czyni życie wielkim. Cudowne miasto!” – pisał anonimowy autor.
Tego typu teksty pojawiały się w druku bardzo długo, niemal do samego końca. Szybko jednak, wraz z pogarszaniem się sytuacji powstania, pogorszeniu uległy kontakty cywilów i wojska. 10 sierpnia „Biuletyn...” stwierdzał, że choć w pierwszych dniach lud warszawski stanął do walki „w zdumiewającej jedności ducha i formy”, to „teraz jest już nieco inaczej”.
Ludzie już nie szli do pracy z własnej woli. Trzeba było ich zachęcać, wtłaczać w ramy organizacyjne, co też było zrozumiałe z uwagi na rosnącą liczbę zadań, takich jak odkopywanie zasypanych, odbudowa barykad, transportowanie żywności z magazynów czy pomoc w szpitalach. 13 sierpnia „Rzeczpospolita” donosiła, że w Śródmieściu na jednej z ulic inż. Tabaczyński zorganizował trzy drużyny do takich codziennych prac. Każda liczyła po 50 osób i składała się przeważnie z ewakuowanych i pogorzelców.
W kolejnych dniach zaczęło przybywać apeli prasowych, by wstępować do podobnych drużyn pracy. Wobec braku odzewu zachęta zmieniła się w przymus. Już 16 sierpnia „Rzeczpospolita” pisała: „Obowiązuje zasada powszechności bez nieuzasadnionych wyjątków, sprawiedliwego rozdziału i słusznej kolejności pracy”.
Początkowo obowiązek pracy obejmował wszystkich między 17. a 60. rokiem życia. Z czasem wprowadzono zmiany. Dolną granicą dalej było 17 lat, ale górną ustalono dla kobiet na 40, a dla mężczyzn na 50 lat. 18 sierpnia redakcja „Demokraty. Codziennego Pisma Ilustrowanego” w krótkiej notce tłumaczyła, że obowiązek pracy jest „normalnym prawem wojny, które nikogo nie może dziwić”. Jednocześnie podkreślano, że musi się to odbywać w sposób sprawiedliwy i równy. „Należy w miarę możności uwzględniać warunki fizyczne i życiowe obywateli, wykluczać dekownictwo i niepotrzebną hierarchię, a zgłaszających się do pracy ochotników traktować po obywatelsku. Wszelka przesada jest szkodliwa, a nadmiar organizatorów dezorganizuje”. Na koniec nawoływano: „Przy stosowaniu obowiązku pracy wykażmy demokratyczną dojrzałość”.
Zachowanie zdrowego rozsądku stawało się jednak coraz bardziej skomplikowane. Szczególnie wobec takich scen jak te zapamiętane przez sanitariuszkę Wiesławę Lidię Kamper „Sławkę”: „Jakaś staruszka karmi stale swego psa – je z nim z jednej miski. Ludzie jej o mało nie zlinczowali. Wczoraj pies zaginął. (…) W schronach dzieją się dantejskie sceny. Dzieci głodne, spragnione; matki nie mogą darować sąsiadom, którzy sami jedzą i nie dzielą się zapasami”.
Nie sposób było myśleć o wsparciu powstania przez cywilów, skoro oni sami między sobą nie potrafili już zachować poczucia wspólnoty.
Drugie pęknięcie
Sytuację drużyn pracy komplikowali powstańcy. Meldunki pracowników Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej Armii Krajowej ujawniają metody, które stosowały osoby odpowiedzialne za organizację pracy, w tym wojskowi. Autor jednego z meldunków, datowanego na 26 sierpnia, porównywał werbunek do drużyn do metod niemieckich, niemal gestapowskich, co było wówczas potężnym zarzutem. „«Żandarmeria» od godziny 6.30 do 7 rano przeprowadza w poszczególnych domach obławę na «zarekwirowanych». Przechodzi mieszkania, poddasza, schrony, wyciągając ludzi z legowisk czy łóżek. Nierzadko przy tym popychając i potrącając ludzi”.
Później nie było lepiej. Ludzi pod eskortą uzbrojonej straży prowadzono do punktów zbornych, gdzie przetrzymywano ich często nawet półtorej godziny, zanim ktoś zaprowadził ich na miejsce pracy. W tym czasie poddawano ich różnym ćwiczeniom, musztrom, kazano maszerować krokiem paradnym. Niekiedy nie dostawali nic do jedzenia albo jedli dopiero po długim oczekiwaniu. Zdarzały się również bardziej drastyczne zachowania powstańców. 31 sierpnia szef kontrwywiadu Okręgu Warszawskiego AK otrzymał sprawozdanie, w którym autor opisał takie historie: „Co dzień, a bardzo często w nocy wpada jakiś młody por. na teren domu, czasem pchor., a często zwykły żołnierz z bronią w ręku, żądając od 10 do 30 ludzi na roboty do barykad, noszenia towarów itp., wykrzykując przy tym, że do opornych będzie strzelał. Zaznaczam, że większość z tych ludzi to ludzie starsi, od 40 do 70 lat. Nie zwracając na nic uwagi, rozporządza się tymi ludźmi nieraz pół dnia lub nocy. Ludzie przychodzą zmęczeni, głodni, brudni, bardzo często zostawiając rannych lub zabitych przy pracy współtowarzyszy przez «gołębiarzy» lub od ostrzału nieprzyjaciela”.
Wszystko to prowadziło do powtarzających się awantur, w których wyrzucano powstańcom, że oni mają wszystko, a cywile tylko kule i bomby, ogień i głód. Autorzy raportów zbierających te historie dość zgodnie oceniali, że tego typu zachowania – będące dziełem garstki powstańców, lepiej widocznej niż setki walczących na barykadach – nie tylko nie pomagają sprawie drużyn pracy, lecz ogólnie pogarszają wzajemne relacje między cywilami i żołnierzami. Zwracano uwagę, że podważa to zaufanie ludzi do organów odrodzonego państwa polskiego, ale też „napędza ludzi do komuny”.
Wspólnota na plaster
Władze powstańcze – wojskowe i cywilne – zaczęły rozumieć, że tu już nie chodziło o samą insurekcję, której los od dawna był przesądzony, ale o odbudowę społeczeństwa po wojnie. Próbowano więc przekonać ludzi, że ich postawa ma fundamentalne znaczenie dla przyszłości kraju.
16 września „Barykada. Warszawa Walczy” przyznawała, że „czynnik społeczny – tak potężną rolę odgrywający w działaniach powstańczych, oparty na najściślejszym współdziałaniu wojska i społeczeństwa – doznał pewnego osłabienia, związanego z przedłużaniem się walki i utrudnieniem warunków życia codziennego. Objaw dość naturalny dla tych, którzy wybierają drogi najmniejszego oporu. Lecz my, Warszawa walcząca, wybraliśmy przecież drogę najtwardszą i zdawaliśmy sobie od początku sprawę ze swoich zobowiązań. Jeżeli władze w obecnych warunkach mają trudności w organizowaniu życia zbiorowego – tym więcej trzeba oczekiwać po dobrej woli społeczeństwa”.
Bo to nie przymus, tylko świadomość wspólnych celów była podstawą powstańczej wspólnoty. ©Ⓟ
Trudne oczekiwanie
Monika Żeromska o ostatniej przedpowstańczej nocy pisała: „przeżywam atak strachu, że nic się nie dzieje, że huczące z daleka, z pustych ulic transporty wojska niemieckiego odjadą wreszcie, miasto ucichnie i nic się nie stanie, że oni uciekną, umkną nam bez kary. Siedzę na łóżku, bo nie mogę nie tylko zasnąć, ale nawet położyć się, i trzęsę się ze wściekłości i bezsilności. To nie miało być tak, żeby oni nam się wymknęli, przecież musi się odbyć sąd, zemsta nad nimi, to, żebyśmy ich zobaczyli w rozsypce, w popłochu, każdy swojego Niemca, na własne oczy”.